Strona:PL Feval - Garbus.djvu/275

Ta strona została przepisana.

i chciałam zejść z konia, ale mi ten, który im przewodził zakomenderował:
— Galopem!
Przyłożono mi rękę do ust, aby przygłuszyć mój głos. Nagle zobaczyliśmy pędzącego przez pola jakiegoś człowieka, który zbliżał się jak burza. Siedział na koniu od pługa bez siodła bez uzdy. Wiatr rozwiewał mu włosy i łachmany podartej koszuli.
Droga szła koło lasu i okrążała rzekę w bród i przeciął nam drogę przed lasem.
Nie poznałam mego ojca, tak łagodnego i spokojnego, nie poznałam mego drogiego Henryka, zawsze przy mnie uśmiechniętego. Teraz był straszny, i piękny, jak rozszalała burza.
Zbliżał się. Koń jego, uczyniwszy ostatni wysiłek, padł wyczerpany. Opiekun mój trzymał w ręku tylko lemiesz swego pługa.
— Strzelajcie! — zawołał przewódca.
Henryk go ubiegł. Ująwszy lemiesz w dwie ręce zadał dwa ciosy. Dwał żołnierze uzbrojeni w szpady leżeli na ziemi we krwi. Za każdym razem, uderzając przyjaciel mój wołał.
— Jestm! Jestem! Lagarder! Lagarder!
Człowiek który mnie trzymał, chciał uciekać, ale Henryk nie stracił go z oczu. Przeskoczył przez trupy dwóch żołnierzy i dosięgnął go lemieszem. Nie zemdlałam, matko. Później nie byłabym może tak odważną, ale podczas tej strasznej chwili otwierałam szeroko oczy i poruszając rączkami, krzyczałam ile mi sił starczyło: