Aurora zakryła twarz rękami.
Borichon żałował już gorzko tego co powiedział.
Z przerażeniem patrzył na Aurorę, łkającą gwałtownie i myślał.
— Boże. jeżeli on teraz wejdzie!
Aurora siedziała ze spuszczoną głową. Jej piękne włosy gęstą masą spadały na ręce, poprzez delikatne palce toczyły się gorące łzy. Gdy się podniosła oczy miała jeszcze zapłakane, ale twarzyczka przybrała już zwykły wyraz.
— Gdy kto nie jest ani ojcem, ani bratem, ani mężem biednego opuszczonego dziecka — wymówiła powoli — i nazywa się Henrykiem Lagarderem, wtedy jest jego przyjacielem, opiekunem i dobrodziejem. Och! — zawołała składając ręce. — Ich potwarze wskazują mi jak bardzo wyższy on jest od innych ludzi. Ponieważ go podejrzewają, to znaczy, że inni zrobiliby to, czego on nie zrobił. Kochałam go: oni przyczynią się do tego, że będą go teraz wielbić, jak świętego.
— O to, to, panienko! — rzekł Janek. — Uwielbiaj go, chociażby dlatego, żeby ich rozłościć!
— Henryk — szeptała dziewczyna — jedyna istota która mnie kochała i opiekowała się mną.