Czarny człowiek zbliżał się powoli. Zdawał się nie zwracać najmniejszej uwagi na towarzystwo, stojące przed wigwamem indyjskim. Lornetował, uśmiechał się i kłaniał. Trudno było wyobrazić sobie człowieka w lepszym humorze i bardziej niż on uprzejmego.
— Cudowne! Zachwycające! Wszystko to jest cudowne! — mruczał przez zęby. — Nikt tak jak jego królewska wysokość nie umie urządzić takich rzeczy. Ach, jaki jestem kontent, żem to wszystko widział! Ogromnie kontent! Ogromnie kontent!
Tymczasem wewnątrz namiotu zasiadło dokoła marmurowego stołu nowe towarzystwo. Byli to wszystko ludzie w poważnym wieku, bardzo dystyngowani. Jeden z nich mówił:
— Co się stała nie wiem, ale widziałem jak przed chwilą Bonnivet z rozkazu regenta podwajał straż przy wszystkich wejściach do ogrodu.
— A do regenta niema wciąż dostępu.
— Nawet sam p. Gonzaga nie mógł się z nim widzieć!
Nasi gracze zaczęli się przysłuchiwać, ale nowoprzybyli zniżyli głosy.
— Mam przeczucie — odezwał się Chaverny, — że stanie się tutaj dzisiaj coś ciekawego.
— Zapytaj się wróżbiarki — zażartował Noce.
Czarny garbus ukłonił się z przesadną grzecznością.
— Coś ciekawego mówisz pan — wtrącił i ale co?
Strona:PL Feval - Garbus.djvu/425
Ta strona została przepisana.