Strona:PL Feval - Garbus.djvu/427

Ta strona została przepisana.

— Nie, panie baronie — odpowiedział p. Hunodaj. — Szczególny fircyk!
— Założyłbym się o tysiące — zaczął znów garbus, — że nie zgadniecie, co to takiego. Nie chodzi tutaj o sprawy, jakie codziennie zajmują wasze umysły i wasze najskrytsze myśli, czcigodni panowie. Mówiąc to, patrzył na Rohana i Senneterra, najstarszych wiekiem przy stole.
— Nie chodzi tutaj — ciągnął dalej, patrząc na Chaverny’ego, Oriola i ich towarzyszów — o to wszystko, co zapala wasze ambicye i pragnienia w pogoni za fortuną. Nie chodzi ani o spiski, ani o niepokoje Francyi, ani o zły humor parlamentu, ani o drobne zaćmienia słońca, które p. Law nazywa swoim systemem. Nie, nie! A jednak regent zakłopotany, a jednak zapodwojone straże!
— O cóż więc chodzi, piękna masko? pytał z niecierpliwością p. Rohan.
Garbus milczał przez chwilę, opuścił głowę na piersi i dumał. Nagle wyprostował się, wybuchając głośnym suchym śmiechem.
— Czy wierzycie w upiory? — zapytał wesoło. Ale ta jego wesołość przejmowała dreszczem. W namiocie zrobiło się dziwnie zimno i ponuro, pomimo tylu potoków światła, pomimo gwaru dochodzącego z ogrodu, pomimo melodyjnej muzyki płynącej z oddali.
— Eee! — zaczął garbus. — Kto tam wierzy w upiory? W środku dnia, na ulicy — nikt. O północy, w samotnym pokoju, gdy przypadkiem zgaśnie lamka nocna — wszyscy. Jest ja-