Strona:PL Feval - Garbus.djvu/497

Ta strona została przepisana.

Usiedli oba na ławce. Paspoal wyciągnął fajkę z kieszenie i począł palić spokojnie.
— Jeżeli to nasza ostatnia kolącya, — rzekł. — to jednak trzeba przyznać, że była dobra.
— Była dobra — potwierdził Kokardas krzesając ognia. — Ręka boska! Ja sam zjadłem półtory kury.
— Ach, — westchnął Paspoal. — A ta mała przedemną! Z blond włosami z upudrowanemi i z nóżką którą możnaby zmieścić w jednej dłoni!
— Cudowna! — zawołał Kokardas. — A karczochy, któremi była obłożona!
— A jej figurka! Objąłbym ją pięcioma palcami! Czyś to zauważył?
— Wolę moją! — odparł poważnie Gaskończyk.
— Naprzykład! — wykrzyknął Paspoal. — Twoja była ruda i zyzowata!
Mówił o sąsiadce Kokardasa. Gaskończyk chwycił go za kark i uniósł w górę.
— Lebiodo — rzekł, — nie cierpię, abyś obrażał moją kolacyę. Przeproś, bo do stu katów przebiję cię bez litości.
Aby się pocieszyć, wypili przy kolacyi dwa razy więcej, niż surowy baron Barbanszoa. Paspoal, zmęczony tyranią swego przyjaciela, nie chciał go przepraszać. Obnażyli szpady i poczęli walić się na oślep, później chwycili się za włosy i w końcu padli obaj na biednego barona, który się zbudził i począł powtarzać:
— Gdzie my idziemy! Boże, gdzie my idziemy!