Noc była ciemna. W całym ogrodzie pogaszone światło, została tylko jedna zapalona lampka nad indyjskim namiotem.
I okno gabinetu regenta było oświetlone. Po chwili otworzyły się drzwi balkonowe i na balkonie stanął sam regent.
— Panowie, bierzcie go żywym! rzucił rozkaz.
Dzięki Bogu! — zawołał Bonnivet, który stał pod balkonem ze swym patrolem. — Gdyby ten hultaj to słyszał dobrzeby nas urządził!
Trzeba wyznać, że żołnierze nie szli z radością na tę wyprawę. Lagarder miał tak straszną reputacyę, że każdy z ochotą napisałby, już własny testament. Bonnivet wolałby się bić naraz z dziesięcioma innymi zabijakami, niż mieszać się w tę awanturę.
Lagarder i Aurora postanowili uciekać.
Henryk nie podejrzywał tego, co się działo w ogrodzie. Miał nadzieję, że wraz z Aurorą przejdzie przez bramę, której pilnował Brean.
Włożył napowrót czarne domino, a młoda dziewczyna ukryła za maską swą śliczną twarzyczkę. Opuścili budkę. Dwaj ludzie klęczeli na progu.
— Robiliśmy, cośmy mogli, panie kawalerze mówili razem Kokardas i Paspoal, którzy napili się jeszcze, aby sobie dodać odwagi, uczyli się na pamięć, co mają powiedzieć Lagarderowi. — Przebacz nam.
— Ale przeklęte domino różowe było nieuchwytne, jak ogień — dorzucił Kokardas.
Strona:PL Feval - Garbus.djvu/501
Ta strona została przepisana.