— Słodki Jezu! — zawołał Paspoal — otóż on!
Kokardas przetarł sobie oczy.
— Wstawajcie! — rozkazał Lagarder.
Potem, spostrzegając na końcu alei muszkiety gwardyi, zapytał:
— Co to znaczy?
— To znaczy, że jesteś otoczony, biedne dziecko! — odrzekł Paspoal.
Paspoal zwykle w głębinach butelki czerpał taką swobodę mowy. Lagarder nie potrzebował już większych objaśnień. Wszystko zrozumiał. Bal się skończył. To go przerażało.
Godziny minęły mu jak minuty, nie liczył ich wcale, spóźnił się. Tylko tumult zabawy mógł mu ułatwić ucieczkę.
— Czy jesteście ze mną, szczerze i prawdziwie? — zapytał.
— Na śmierć i życie! — odpowiedzieli równocześnie z ręką na sercu.
Nie kłamali, widok ukochanego małego Paryżanina robił na nich dziwnie silne wrażenie.
Aurora drżała za Lagardera, o sobie nie myślała.
— Czy odwołano straż u bram? — zapytał Henryk.
— Wzmocniono ją — odrzekł Kokardas — trzeba trzymać się mocno, do kroćset!
Lagarder począł rozważać i nagle zapytał:
— Czy znacie odźwiernego, Breana?
— Jak własną kieszeń! — odpowiedzieli razem Kokardas i Paspoal.
Strona:PL Feval - Garbus.djvu/502
Ta strona została przepisana.