ki i gołe szpady. Czekali, wytężając oczy i uszy.
Tymczasem pośród tej głębokiej ciszy dał się słyszeć szczęk żelaza dochodzący z zewnątrz.
Zegar wydzwaniał wolno godzinę. Zdawało się, że nigdy nie skończy. Przy ósmem uderzeniu zegara szczęk żelaza ucichł. Przy dziewiątem obie połowy drzwi zamknęły się z trzaskiem.
Zaparte oddechy z ulgą wydobyły się ze wszystkich piersi, a potem przeciągły okrzyk:
— Hurra! Opuszczono szpady.
— Za zmarłego Lagardera! — zawołał Gonzaga.
— Za zmarłego Lagardera! — powtórzyli goście, wypróżniając jednym łykiem szklanki.
Jeden tylko Chaverny milczał i z miejsca się nie ruszał. I widział, jak Gonzaga zadrżał w chwili gdy przyłożył szklankę do ust. Narzucone na garbusa stosy płaszczy i kapeluszy niedaleko od stołu, nagle poruszyły się. Gonzaga nie myślał o garbusie, a zresztą nic nie wiedział o tej szalonej zabawce Chaverny’ego. Na widok poruszającej się kupy ubrań, cofnął od ust szklankę i ujął za broń. Przecież sam nie dawno powiedział: “Nie wiem, czy Lagarder wleci oknem, czy spadnie kominem, czy wyskoczy z pod podłogi, ale o naznaczonej godzinie niewątpliwie będzie między nami.”
— Oto jestem! Jestem! — wołał z pod płaszczy głos skrzeczący, a potem śmiech suchy i przenikliwy.
Nie! To nie był Lagarder.
Gonzaga zaczął się śmiać.
Strona:PL Feval - Garbus.djvu/625
Ta strona została przepisana.