Chłopiec mógł mieć około lat piętnastu, miał minę przerażoną i nieszczęśliwą. Ubrany był w kostyum pazia, bezbarwny.
Saldani wskazał palcem na chłopca.
— Tam do licha! — zawołał Karig. To zwierzyna, za którą już dziś raz goniliśmy i zmordowaliśmy porządnie konie. Wielkorządca Venaski wysyła zawsze właśnie takich szpiegów. Musimy teraz tego przyłapać.
— Zgoda — odrzekł Gaskończyk. — Tylko nie wydaje mi się, aby ten malec należał do wielkorządcy. Bo to są tutaj z tej strony gór jeszcze inne węgorze, panie wolontaryuszu, i ta zwierzyna jest, z przeproszeniem, dla nas.
Ile razy Gaskończyk wymawiał ten grzeczno-impertynencki wyraz, zyskiwał w oczach swoich przyjaciół, profosów.
Na dno fosy prowadziły dwie drogi: wązka dróżka, albo strome schodki spuszczone z mostu.
Nasze towarzystwo podzieliło się na dwie części, jedni szli jedną, drudzy drugą drogą. Struchlały chłopiec, widząc się tak ze wszystkich stron otoczony, nawet nie próbował ucieczki. Łzy napełniły mu oczy. Nagłym ruchem wsadził rękę w zanadrze.
— Szlachetni panowie! — zawołał. — Nie zabijajcie mnie! Ja nic nie mam! Nic nie mam!
Naturalnie wziął naszych towarzyszów za najpospolitszych bandytów, na co zresztą wyglądali.
Strona:PL Feval - Garbus.djvu/64
Ta strona została przepisana.