W tej samej chwili rozległo się głośne stukanie do drzwi wchodowych i donośny głos wołał:
— W imieniu króla!
Ludzie, którzy o tej nocnej godzinie kołatali do drzwi księcia Gonzagi, nie spodziewali się, aby im tu prędko otworzono. To też po bezskutecznem kilkakrotnem stukaniu wyważyli podwoje. Byli to ci sami gwardziści francuscy i kilku więźniów z Chateletu których widzieliśmy na podwórcu pałacu Lamoignon i na cmentarzu Saint-Magloire.
Książę Gonzaga uczuł lód w żydach. Czyżby to był wymiar sprawiedliwości dla niego?
— Panowie — rzekł, chowając szpadę do pochwy — niewolno stawiać oporu wysłannikom królewskim.
Na progu ukazał się kapitan gwardzistów i uroczyście powtórzył:
— W imieniu króla!
Potem, skłoniwszy się zimno księciu Gonzadze, usunął się nieco, aby przepuścić swoich żołnierzy.
— Panie — zapytał Gonzaga kapitana. — co to znaczy?
— Wasza książęca mość — odparł kapitan spełniam tej noc rozkazy księżnej, waszej szlachetnej małżonki.
Kapitan spojrzał na dwa trupy, leżące na podłodze, potem na Lagardera i jego dwóch pomocników, stojących nieruchomo z bronią w ręku.
— Kroćset tysięcy! — mruknął do siebie.