zdolne opisać, to tego niezrównanego wdzięku i powabu całej postaci i tej ruchliwości fizyonomii, która w chwilach smutku, czy tęsknoty przybierała wyraz słodkiej twarzy kobiecej, a w gniewie, czy boju była straszną, jak głowa Meduzy.
Miał no sobie strój królewskiego ułana, trochę podarty i zniszczony, ale osłaniał go bogaty płaszcz aksamitny, zarzucony niedbale na ramię. Czerwona szarfa ze złotemi frandzlami wskazywała rangę wojskową.
Ciężka egzekucya, jakiej przed chwilą dokonał, zaledwie zaróżowiła mu policzki.
— Czy wam nie wstyd! — rzekł ze wzgardą — męczyć tak dziecko.
— Kapitanie... — zaczął Karig, podnosząc się z ziemi.
— Milcz, kto są te zawadyaki?
Kokardas i Paspoal stali przy nim z kapeluszami w ręku.
— A — rzekł, rozpogodziwszy się — moi opiekunowie! Co do djahła, robicie tu tak daleko od ulicy Croix-des-Petits-Champs?
Podał im rękę, ale jak książę dający do pocałunku końce swych palców.
Kokardas i Paspoal dotknęli tej ręki z nabożnością. Trzeba przyznać, że często otwierała się dla nich pełna złotych pieniędzy. Opiekunowie nie mogli się skarżyć na swego protegowanego.
Strona:PL Feval - Garbus.djvu/69
Ta strona została przepisana.