— Powodzenia i dowidzenia!
— Dowidzenia!
Pejrol i jego towarzysza weszli na schódki. Lagarder odprowadzał ich wzrokiem. Ocierał pot z czoła.
— Bóg mi policzy w ostatniej godzinie — rzekł w duchu — wysiłek, jaki uczyniłem nad sobą, aby nic wepchnąć szpady do brzucha tych nędzników. Ale trzeba dotrzymać do końca. Teraz chcę wiedzieć!
Ścisnął czoło rękami, bo myśli kotłowały mu się w głowie. Możemy ręczyć, że nie myślał już, ani o pojedynku, ani o miłosnej wyprawie.
— Co robić? — rozmyślał. — Wziąć dziecko? Bo ten ciężar to musi być dziecko. Ale komu je powierzyć? W tym kraju znam tylko Kariga i jego ludzi... zła opieka! A jednak muszę je wziąć! Muszę! Jeżeli tego nie zrobię, nikczemnicy zamordują dziecko, tak, jak liczą, że zabiją ojca. Do wszystkich dyabłów! A jednak wcale nie po to tu przyjechałem!
Przechadzał się dużymi krokami między stogami siana. Był nadzwyczaj wzburzony. Co chwila spoglądał na okienko, aby zobaczyć, czy się nie porusza okienica na zardzewiałych zawiasach. Wkrótce też usłyszał lekki szmer z wewnątrz. Krata otwierała się ostrożnie.
— “Adsum?” — szepnął jakiś drżący, kobiecy głos.
Lagarder przeskoczył kopki siana, dzielące go od okienka i odparł cicho:
— Jestem!
Strona:PL Feval - Garbus.djvu/95
Ta strona została przepisana.