się, ale nie wiedział, co zrobić, co przedsięwziąć. Pewne nowe niezwalczone uczucie opanowywało go coraz bardziej i bardziej, prawie za każdą minutą: był to jakiś nieskończony, prawie fizyczny wstręt do wszystkiego, co napotykał na drodze, co go otaczało, uporczywy, zły, nienawistny. Wstrętni dlań byli wszyscy przechodnie — wstrętne były ich twarze, chód, ruchy. Poprostu plunąłby na kogobądź, ugryzłby, zdaje się, gdyby go kto zaczepił.
Stanął nagle, gdy wyszedł nad brzeg Małej Newy na wyspie Wasiljewskiej, przy moście. „Tu on mieszka, w tym domu“ — pomyślał. „Co to, a toć sam przyszedłem do Razumichina! Znowu ta sama historja, co wówczas... A jednak, to bardzo ciekawe: sam przyszedłem, czy poprostu szedłem... i jestem? Wszystko jedno, powiedziałem onegdaj..., że nazajutrz po tem pójdę do niego, i pójdę! Niby to już teraz zajść nie mogę...“
Wszedł do Razumichina na czwarte piętro.
Ten był w domu, w swojej izdebce, i w tej chwili pracował, pisał, i sam mu otworzył. Nie widzieli się ze sobą ze cztery miesiące.
Razumichin siedział u siebie w połachmanionym szlafroku, w pantoflach na bosych nogach, potargany, nieogolony, nieumyty. Na twarzy jego malowało się zdziwienie.
— Cóż to? — zawołał, oglądając od stóp do głowy przybyłego kolegę; poczem zamilkł i zagwizdał.
— To już tak źle? Oho, bratku, przeszedłeś elegancją nas biedaków — dodał, patrząc na łachmany Raskolnikowa. — Siadajże, pewnieś się zmęczył! I gdy ten rzucił się na ceratowy szezląg, gorszy jeszcze od jego sofy, Razumichin spostrzegł nagle, że jego gość jest chory.
— Ależ tyś na serjo chory, czy wiesz o tem? — Wziął go za puls; Raskolnikow wyrwał rękę.
— Puść — rzekł — przyszedłem... widzisz: nie mam lekcyj żadnych... chciałem... wreszcie wcale nie chcę lekcyj...
— A wiesz ty co? tyś w gorączce — zauważył Razumichin, nie spuszczając zeń oczu.
— Nie, nie, w gorączce... Raskolnikow wstał z kanapy. Podnosząc się do Razumichina, nie pomyślał o tem, że musi stanąć mu oko w oko. Teraz zaś, w jednej chwili, domyślił się, już przez doświadczenie, że jest teraz właśnie jaknajmniej usposobiony stawać z kimkolwiek oko w oko.
Strona:PL Fiodor Dostojewski - Zbrodnia i kara tom I.djvu/119
Ta strona została uwierzytelniona.
— 115 —