Zosimow był to wysoki i otyły mężczyzna, z nalaną i bezbarwnie bladą, gładko wygoloną twarzą, o jasno blond gładkich włosach, w okularach, i dużym złotym sygnetem na nabrzękłym od tłuszczu palcu. Miał lat dwadzieścia siedem. Ubrany był w szerokie, wykwintne, lekkie sakpalto, w jasne letnie spodnie, i wogóle wszystko co miał na sobie było eleganckie, wygodne i prosto z igły: bielizna bez zarzutu, łańcuch u zegarka massiw. Ruchy miał powolne, jakby leniwe, ale zarazem jakby wyuczone; zresztą, pretensjonalność, usilnie ukrywana, zdradzała się w nim co chwila. Wszyscy znający go, mówili o nim, że jest ciężki, ale że fach swój zna.
— A ja do ciebie zachodziłem dwa razy... Patrz, odzyskał przytomność! — zawołał Razumichin.
— Widzę, widzę; no jakże się mamy teraz, co? — zwrócił się Zosimow do Raskolnikowa, uważnie wpatrując się w chorego i siadając u nóg jego na sofie, gdzie zaraz rozwalił się, jak mógł najwygodniej.
— Ciągle nudzi — ozwał się Razumichin — przed chwilą zmienialiśmy mu bieliznę, to o mało się nie rozpłakał.
— Bardzo słusznie; z bielizną można się było wstrzymać, skoro sam nie chce... Puls wyborny. A głowa ciągle jeszcze boli, co?
— Zdrów jestem, zdrów zupełnie! z uporem i rozdrażnieniem wymówił Raskolnikow, podnosząc się nagle na sofie i błysnąwszy wzrokiem, ale zaraz znowu spadł na wezgłowie i odwrócił się do ściany. Zosimow bacznie go śledził.
— Bardzo jest dobrze... wszystko w porządku, — niedbale wymówił. — Jadł co?
Strona:PL Fiodor Dostojewski - Zbrodnia i kara tom I.djvu/142
Ta strona została uwierzytelniona.
ROZDZIAŁ IV