Strona:PL Fiodor Dostojewski - Zbrodnia i kara tom I.djvu/187

Ta strona została uwierzytelniona.
— 181 —

Zresztą, stangret niebardzo był strwożony i zmartwiony. Widać było, że ekwipaż należał do bogatego i znacznego pana, oczekującego gdzieś na jego przybycie i policjanci naturalnie starali się, ażeby jakoś załagodzić tę ostatnią okoliczność. Stratowanego wypadało zabrać do cyrkułu i do szpitala. Nikt nie wiedział jego nazwiska.
Tymczasem Raskolnikow przecisnął się i nachylił się jeszcze bliżej. Nagle latarka jasno oświetliła twarz ofiary: poznał go.
— Ja go znam, znam! — zawołał, przedostając się całkiem naprzód — to urzędnik dymisjonowany, radca honorowy, Marmeladow! On tu mieszka, niedaleko, w domu Kozela... Po doktora prędzej! Zapłacę, o! — Wyciągnął z kieszeni pieniądze i pokazał je policjantowi. Był niepomiernie wzruszony.
Policjanci byli kontenci, że się dowiedzieli, kim był przejechany. Raskolnikow podał im swój adres, i wszelkiemi siłami, jakby mu szło o rodzonego ojca, namawiał, ażeby jak najspieszniej przeniesiono omdlałego Marmeladowa do jego mieszkania.
— O tu, o trzy domy stąd — mówił — dom Kozela, niemca bogatego... Widać teraz, pijany, wlókł się do domu. Ja go znam... Pijak... Ma rodzinę, żonę, dzieci, i córkę dorosłą. Zanim się go do szpitala odwiezie, może się i doktór znajdzie! Ja zapłacę!... Zawszeć swoi go dojrzą, pomogą zaraz, a tak może umrzeć, zanim się doczeka szpitala...
Zdążył nawet nieznacznie wsunąć w łapę; sprawa, wszakże była jasna i prawna; w każdym razie pomoc była już prędsza. Stratowanego podniesiono i podźwignięto: znaleźli się pomocnicy. Dom Kozela był o trzydzieści kroków. Raskolnikow szedł z tyłu, ostrożnie podtrzymywał głowę i pokazywał drogę.
— Tutaj! Tutaj! Na schody trzeba wnosić głową do góry; zawracajcie, o tak! Ja zapłacę, podziękuję — mówił.
Pani Katarzyna, skoro tylko miała czas wolny, zaraz zaczynała chodzić tam i z powrotem po swej małej izdebce, od okna do pieca i napowrót, skrzyżowawszy ręce na piersiach, mówiąc sama do siebie i kaszląc. Ostatniemi czasy zaczynała coraz częściej i dłużej rozmawiać ze swoją starszą córeczkę, dziesięcioletnią Polcią, która lubo jeszcze wielu rzeczy nie rozumiała, ale za to wiedziała doskonale, że jest matce potrzebna i dlatego też śledziła zaw-