Strona:PL Fiodor Dostojewski - Zbrodnia i kara tom I.djvu/193

Ta strona została uwierzytelniona.
— 187 —

piersi chorego. Całe piersi były poszarpane, zmięte, zmiażdżone; kilka żeber z prawej strony złamanych. Z lewej, na samem sercu, była złowroga, duża, żółto-czarna plama, straszny cios kopyta. Doktór zachmurzył czoło. Policjant opowiedział mu, że chorego porwało koło powozu i ciągnęło kręcąc nim, z jakie trzydzieści kroków po bruku.
— Dziwne, że przyszedł do przytomności — szepnął pocichu doktór do Raskolnikowa.
— Cóż pan na to? — zapytał ten ostatni.
— Zaraz umrze.
— Miałożby nie być żadnej nadziei?
— Najmniejszej! Ostatnie chwile... Przytem głowa zraniona jest bardzo niebezpiecznie... Hm. Możnaby wprawdzie krew puścić... ale... to będzie bez skutku. Za pięć lub dziesięć minut umrze niezawodnie.
— To już niech pan lepiej puści krew.
— Ha, dobrze... Ale uprzedzam pana, że to zupełnie zbyteczne.
W tej chwili dały się słyszeć nowe kroki, tłum w sieni rozsunął się, na progu ukazał się ksiądz z olejami świętemi, siwy staruszek. Chodził po niego policjant, jeszcze z ulicy. Doktór ustąpił mu zaraz miejsca i zamienił z nim znaczące spojrzenie. Raskolnikow uprosił lekarza, ażeby się zatrzymał choć chwilkę. Ten wzruszył ramionami i został.
Wszyscy odstąpili. Spowiedź trwała niedługo. Wątpliwe, czy konający co rozumiał; wymawiać zaś mógł tylko urywane, niejasne dźwięki. Katarzyna wzięła Lidzię, zdjęła z krzesła chłopca, i odszedłszy w kąt do pieca, uklęknęła, a dzieciom kazała klęknąć przed sobą. Dziewczynka tylko drżała; chłopczyk zaś, klęcząc na gołych kolankach, skwapliwie podnosił rączkę, żegnał się pełnym krzyżem i kłaniał się do ziemi, uderzając czołem, co widocznie sprawiało mu szczególne zadowolenie. Pani Katarzyna zagryzała wargi i powstrzymywała łzy; i ona także się modliła, od czasu do czasu poprawiając koszulkę na dziecku, i zdążywszy narzucić na zbyt obnażone ramiona dziewczynki chusteczkę, którą wyjęła z komody, nie wstając i modląc się. Tymczasem drzwi od wewnętrznych pokojów zaczęli znowu otwierać ciekawi. W sieni zaś coraz więcej przybywało widzów; byli to lokatorzy ze wszyst-