Strona:PL Fiodor Dostojewski - Zbrodnia i kara tom I.djvu/207

Ta strona została uwierzytelniona.
— 199 —

koju — szepnęła przestraszona Dunia — my go zabijamy, to widać.
— Ale czyż nawet nie popatrzę na niego, po trzech latach! — zapłakała pani Pulcherja.
— Czekajcie! — zatrzymał ich znowu — ciągle mi przerywacie, aż mi się w głowie miesza... Widziałyście Łużyna?
— Nie, Rodziu, ale on już wie o naszem przybyciu. Słyszałyśmy, Rodziu, że pan Piotr był tak dobry i odwiedził cię dzisiaj — z pewną nieśmiałością dodała matka.
— Tak... był tak dobry... Duniu; a ja powiedziałem Łużynowi, że go strącę ze schodów i wygnałem go do djabła...
— Rodziu, co ty mówisz! Ależ chyba... chyba masz co innego na myśli — zaczęła z przestrachem pani Pulcherja, ale zatrzymała się, patrząc na Dunię.
Panna Eudoksja uważnie wpatrywała się w brata i czekała, co dalej powie. Obydwie były już uprzedzone o kłótni przez Nastkę, o ile ta mogła zrozumieć i opowiedzieć, i cierpiały w niepokoju i oczekiwaniu.
— Duniu — z wysiłkiem ciągnął Raskolnikow — ja sobie nie życzę tego związku, i dlatego powinnaś zaraz jutro przy pierwszem słowie odmówić Łużynowi, żeby śladu nawet nie było.
— Boże, mój Boże! — zawołał matka.
— Bracie, pomyśl, co mówisz? — zaczęła Dunia z wybuchem, ale w tej chwili powstrzymała się. — Możeś ty teraz nieusposobiony, możeś zmęczony, — rzekła łagodnie.
— W gorączce? Nie... Ty wychodzisz za Łużyna dla mnie. A ja ofiary nie przyjmuję. I dlatego, do jutra, przygotuj list... z odmową. Rano daj mi przeczytać i basta!
— Ja tego nie mogę zrobić! — zawołała oburzona dziewczyna. — Na jakiej zasadzie...
— Duńciu, nie bądź gwałtowna, przestań, jutro.... Czyż nie widzisz.... — przestraszyła się matka, rzucając się do Duni. — Ach odejdźmy już lepiej!
— On w malignie! — zawołał podchmielony Razumichin — bo inaczej, jakżeby śmiał! Do jutra cała ta głupota drapnie.... A dziś on go oczywiście wypędził. Tak było w istocie. No, a tamten się rozgniewał... Orację nam tu prawił, swoją wiedzą się szczycił, aż wyszedł z całą pompą...