je bez wytchnienia. Ale i tak nawet taki pan Klopstok, radca stanu — nie znasz go pan? — nietylko pieniędzy za uszycie pół tuzina koszul do tego czasu nie oddał, lecz nawet z urazą wypędził ją, tupiąc nogami i nazywając bezczelną, pod pozorem niby, że kołnierzyki miały być uszyte nie według miary i krzywo. A tu dzieciaki głodne... A tu pani Katarzyna, załamując ręce chodzi po izbie, a czerwone plamy występują na jej policzkach — co w owej chorobie zawsze bywa: „Darmozjadko jedna! Mieszkasz u nas, jesz, pijesz i z ciepła korzystasz“, a co ona tam je i pije, kiedy dzieciaki po trzy dni kromki chleba nie widzą! A ja leżałem wtedy... bo i cóż! leżałem pijaniusieńki, i słyszę, mówi Zosia (milcząca bo ona i głosik ma taki cieniutki... blondyneczka, twarzyczka blada, szczupła) mówi: „Ach czyż mam się puścić na taką?...“ A już pewna aktorka, kobieta zła i w policji niejednokrotnie notowana, już ze trzy razy wywiadywała się przez gospodynię. „A cóż, odpowiada moja małżonka na przekór — jest co pielęgnować? Jaki mi skarb!“ Ale nie obwiniaj jej pan, nie, nie, panie dobrodzieju, nie obwiniaj pan! Nie było to powiedziane ze zdrowego rozsądku, ale ze wzburzenia wewnętrznego, więcej dlatego, ażeby dokuczyć, jak pchnąć na złą drogę... Albowiem moja małżonka to już niewiasta takiego charakteru, że, jak rozbeczą się dzieci, to — choćby z głodu — zaraz je bić zaczyna. I widzę raz, tak jakoś o szóstej popołudniu, Zosieczka wstała, włożyła chustkę na głowę, burnusik i wybiegła z mieszkania, zaś o dziewiątej była już z powrotem. Wróciła i idzie prosto do żony i kładzie na stole trzydzieści papierków. I ani słowa przytem nie rzekła, choćby spojrzała, wzięła tylko naszą wielką bajową zieloną chustkę (mamy taką ogólną płachtę bajową), nakryła się nią całkiem z głową i padła na łóżko, twarzą do ściany, tylko plecy i całe ciałko drgało jej co chwila... Ja zaś, jak dawniej, ciągle leżałem w takim stanie... I widziałem wtedy, młodzieńcze, widziałem, jak moja żona, także nie mówiąc ani słowa, zbliżyła się do pościółki Zosinej i przez cały wieczór klęczała przy jej nogach, i całowała jej nożynki i wstać nie chciała, a potem obie zasnęły tak razem, w objęciach... obie... obie... tak... a ja... leżałem pijaniusieńki.
Marmeladow zamilkł, jakgdyby mu głos odmówił posłuszeństwa.
Strona:PL Fiodor Dostojewski - Zbrodnia i kara tom I.djvu/23
Ta strona została uwierzytelniona.
— 23 —