tylko dlatego na świecie, ażeby nakoniec, przez jakiś wysiłek, przez jakiś tajemniczy proces, przez jakieś krzyżowanie ras i gatunków, wytężyć się i wydać na świat, choćby z tysiąca jednego, jako tako samodzielnego człowieka. Jeszcze z większą samodzielnością rodzi się być może, z dziesięciu tysięcy jeden (mówię przypuszczalnie, na oko). Jednem słowem, do retorty, w której to się dzieje, ja nie zaglądam. Ale pewne prawo musi istnieć i być powinno; tu nie może być przypadku.
— Cóż to kpicie obaj, czy co? — zawołał nareszcie Razumichin. — Oszukujecie chyba jeden drugiego? Siedzą i jeden podkpiwa sobie z drugiego! Czy to na serjo mówisz, Rodziu?
Raskolnikow w milczeniu podniósł nań swą bladą i prawie smutną twarz i nie odpowiedział. I dziwną zdała się Razumichinowi, tuż obok tej spokojnej i smutnej twarzy, nieukrywana, natrętna, drażliwa i niegrzeczna ironja Porfirjusza.
— No bracie, jeśli w istocie mówisz serjo, to... Masz naturalnie słuszność, twierdząc, że to nie nowe i podobne do tego wszystkiego, o czem już wiele razy słyszano i drukowano? ale co mianowicie jest w tem oryginalnego — i istotnie jest twoją wyłączną własnością, ku ogromnej mojej zgrozie, to to, że przecie ty z przekonania pozwalasz na krew, i daruj mi, z takim nawet fanatyzmem... Na tem więc polega główna myśl twojego artykułu. Wszak to pozwolenie na krew z przekonania, jest... jest według mnie straszniejsze, niż pozwolenie oficjalne, prawne...
— Zupełnie słusznie... Straszniejsze — ozwał się Porfirjusz.
— Nie, musiałeś trochę zabrnąć! Tu jest pomyłka. Przeczytam... Zabrnąłeś! Ty nie możesz tak myśleć... Przeczytam.
— W artykule niema tego wszystkiego, tam są tylko wzmianki — odparł Raskolnikow.
— Tak, tak — nie mógł usiedzieć Porfirjusz — teraz prawie zupełnie poznałem pański pogląd na zbrodnię, ale... już przebacz mi pan moje natrętctwo (trudzę pana, aż mi wstyd doprawdy!) — widzi pan: uspokoiłeś mnie pan przed chwilą co do błędnych wypadków zmieszania się obu gatunków, ale... niepokoją mnie ciągle różne zdarzenia w praktyce! Przypuśćmy naprzykład, że jaki mąż, albo
Strona:PL Fiodor Dostojewski - Zbrodnia i kara tom I.djvu/274
Ta strona została uwierzytelniona.
— 266 —