nie, nie mogę znieść ich przy sobie... kiedy tu przyszły, zbliżyłem się i pocałowałem matkę, pamiętam... Ściskać i myśleć, że gdyby się dowiedziała, to... chyba powiedzieć jej wówczas? Może się to ze mną stanie... Hm... ona powinna być taką, jak ja — dodał, myśląc z wysiłkiem, jakby walcząc z ogarniającą go gorączką. — O, jak ja teraz nienawidzę tej starej! Zdaje się, że drugi raz bym ją zabił, gdyby się ocknęła! Biedna Elżbietka! Poco się ona nawinęła? Dziwna rzecz jednak, dlaczego ja o niej nie myślę wcale, jakbym jej nie zabijał!... Elżbietka! Zosia! Biedne, łagodne, o łagodnych spojrzeniach... Miłe!... Dlaczego one nie płaczą! Dlaczego one nie jęczą?... One oddają wszystko... patrzą spokojnie i łagodnie... Zosia! Zosia! Dobra Zosia!...“
Stracił przytomność; dziwnem mu się wydało, że nie pamięta, jak mógł znaleźć się na ulicy. Był już późny wieczór. Mrok coraz większy zapadał, księżyc w pełni świecił coraz jaśniej i jaśniej; ale jakoś niezwykle duszno było w powietrzu. Ludzie tłumnie chodzili po ulicach; rzemieślnicy i ludzie pracy rozchodzili się do domów, inni używali przechadzki, pachniało wapnem, kurzem, stojącą wodą. Raskolnikow szedł smutny i skłopotany: bardzo dobrze pomiętał, że wyszedł z domu z jakimś zamiarem, że coś trzeba było i zrobić i pospieszyć, ale co mianowicie — zapomniał. Zatrzymał się nagle i zobaczył, że po drugiej stronie ulicy, na trotuarze, stoi człowiek i kiwa nań ręką. Poszedł doń przez ulicę, ale nagle ten człowiek zawrócił się i odszedł jakby nigdy nic, spuściwszy głowę, nie odwracając się i nie dając znaku, że go zna. „Może on mnie nie wołał?“ — pomyślał Raskolnikow, jednakże zaczął go doganiać. Nie dochodząc dziesięciu kroków, poznał go nagle i — przestraszył się; był to ten sam mieszczanin, w takim samym chałacie i tak samo zgarbiony. Raskolnikow szedł zdaleka; serce mu biło; skręcili w zaułek — tamten ani razu się nie odwrócił. „Czy on wie, że idę za nim?“ myślał — Raskolnikow. Mieszczanin wszedł do bramy pewnego dużego domu. Raskolnikow co żywo zbliżył się do bramy i zaczął patrzeć: czy się on nie obejrzy i czy go nie zawoła? W istocie, minąwszy całą bramę i już wchodząc na podwórze, tamten nagle odwrócił się i jakby kiwnął nań. Raskolnikow natychmiast wbiegł do bramy, lecz na podwórzu mieszczanino już nie było. Mu-
Strona:PL Fiodor Dostojewski - Zbrodnia i kara tom I.djvu/287
Ta strona została uwierzytelniona.
— 279 —