Drzwi, jak i wówczas, uchyliły się na malenieczką szparkę, i znowu dwa ostre i niedowierzające spojrzenia utkwiły weń z ciemności. Tu Raskolnikow zmieszał się i popełnił ważny błąd.
W obawie, iż stara zlęknie się tego, że są sami, i nie spodziewając się, że jego widok wzbudzi w niej zaufanie, ujął za drzwi i pociągnął je ku sobie, ażeby starej nie przyszło na myśl znowu je zamknąć. Ujrzawszy to, ona nie porwała drzwi ku sobie napowrót, ale też nie wypuściła z rąk klamki, tak, że o mało nie wyciągnął jej, razem z drzwiami, na schody. Widząc zaś, że stoi wpoprzek drzwi i nie puszcza go do środka, poszedł wprost na nią. Ta odskoczyła w przestrachu, chciała coś powiedzieć, ale jakby nie mogła i tylko wytrzeszczyła oczy.
— Dobry wieczór pani — zaczął jak najuprzejmiej, ale głos go nie słuchał, urwał się i zadrżał — przyniosłem pani... fancik... ale lepiej chodźmy dalej, do światła... I opuściwszy ją nieproszony, wszedł do pokoju. Stara podreptała za nim; język jej się rozwiązał.
— Na Boga! Czego pan chcesz? Co pan sobie życzy?
— Ależ, droga pani, znajomy... Raskolnikow... przyniosłem fancik, o którym pani wspominałem onegdaj... I wyciągnął do niej fant.
Stara spojrzała na przedmiot, ale zarazem zmierzyła bystrym wzrokiem nieproszonego gościa. Patrzyła uważnie, gniewnie i podejrzliwie. Minęła chwila; wydało mu się nawet w jej oczach coś w rodzaju drwiny, jakgdyby domyśliła się już wszystkiego. Czuł, że się miesza, że mu prawie straszno, tak straszno, że, zdaje się, niech jeszcze popatrzy nań, niech tak pomilczy jeszcze z pół minuty, to uciekłby od niej.
Strona:PL Fiodor Dostojewski - Zbrodnia i kara tom I.djvu/84
Ta strona została uwierzytelniona.
ROZDZIAŁ VII