teraz tembardziej... Pan Piotr przywitał ją „grzecznie i uprzejmie“, zresztą z pewnym odcieniem jakiejś wesołej poufałości, wprawdzie, zdaniem jego, bardzo właściwej dla tak poważnego i dostatniego człowieka, jak on, w stosunku do tej młodej i do pewnego stopnia interesującej istoty. Nie omieszkał „dodać jej otuchy“i posadził ją przy stole naprzeciw siebie. Zosia usiadła, spojrzała dokoła, na Lebieziatnikowa, na pieniądze leżące na stole i potem nagle znowu na pana Piotra i już nie odrywała od niego oczu, jakby je doń przykuła. Lebieziatnikow skierował się ku drzwiom. Pan Piotr wstał, dał znak Zosi, ażeby siedziała i zatrzymał Lebieziatnikowa we drzwiach.
— Czy ten Raskalników jest tam? Czy przyszedł? — zapytał go szeptem.
— Raskolnikow? Jest. Bo co? Jest, jest... Dopiero co przyszedł, widziałem go... A cóż?
— A no, to tembardziej poproszę pana, ażebyś nie wychodził i nie zostawiał mnie sam na sam z tą... panną. Interes błahy, a powiedzą Bóg wie co. Nie chcę, ażeby Raskolnikow tam powtórzył o tem... Rozumiesz mnie pan?
— A, rozumiem, rozumiem! — domyślił się nagle Lebieziatnikow. — Ależ, pan masz prawo... Naturalnie, podług mnie osobiście, pański niepokój sięga za daleko, ale... w każdym razie pan masz prawo! Dobrze więc nie wyjdę stanę sobie przy oknie i nie będę panu przeszkadzał... Podług mnie, pan masz prawo...
Łużyn powrócił do kanapy, usiadł naprzeciwko Zosi, uważnie spojrzał na nią i nagle przybrał nadzwyczaj poważną, nawet nieco surową minę: „Tylko aby ty sama nie pomyśl sobie czego takiego, dobrodziejko“. Zosia zmieszała się ostatecznie.
— Przedewszystkiem, racz mnie pani wytłumaczyć przed swoją szanowną mateczką. Wszak tak? Pani Marmeladowa, zastępuje pani miejsce matki? — zaczął pan Piotr, z całą powagą, ale zresztą dość łagodnie. Widać było, że ma najprzyjaźniejsze zamiary.
— Tak jest, w istocie, tak; zastępuje mi matkę — śpiesznie i lękliwie odparła Zosia.
— Otóż, wytłumacz mnie pani przed nią, że z powodów niezależnych ode mnie, jestem zmuszony odmówić uprzejmemu zaproszeniu, i na blinach... to jest na stypie... u państwa nie będę.
Strona:PL Fiodor Dostojewski - Zbrodnia i kara tom II.djvu/102
Ta strona została uwierzytelniona.
— 100 —