majorze i przyjechała starać się o emeryturę i szwędać się po różnych biurach i urzędach, że w pięćdziesiątym roku życia kryguje się, używa blanszu i różu (to fakt)... i taka bestja nietylko uważała za stosowne nie przybyć, ale nawet nie przysłała przeprosić, skoro przyjść nie mogła, jak tego w takich razach sama grzeczność wymaga. Pojąć nie mogę dlaczego także nie przyszedł pan Łużyn. Ale gdzież Zosia? Gdzie ona? A otóż jest nareszcie! Gdzie byłaś, Zosiu? Dziwna, że nawet na pogrzebie ojca tak się nie pilnujesz. Puść ją pan koło siebie, panie Raskolnikow. Tu twoje miejsce, Zosiu... Bierz, co chcesz. Galarety weź, to najlepiej. Zaraz przyniosę bliny. A czy dzieci mają? Polcia, macie wszystko? Kchi, kchi, kchi! No, dobrze. Bądź grzeczną, Leniu, a ty, Kola, siedź spokojnie, nie ruszaj nóżkami, siedź jak pańskie dziecko powinno siedzieć. Co ty mówisz, Zosiu?
Zosia nie omieszkała jej przeprosić za zawód ze strony pana Piotra, starając się mówić głośno, ażeby wszyscy mogli słyszeć i używając wyrażeń pełnych wyszukanego szacunku, które umyślnie sobie skomponawała w imieniu pana Piotra. Dodała, że pan Łużyn kazał jej powiedzieć że jeśli mu tylko czas pozwoli, to natychmiast przybędzie ażeby porozmawiać o interesach na osobności, i umówić się, co można zrobić i przedsięwziąć na przyszłość i t. d.
Zosia wiedziała, że to ułagodzi i uspokoi panią Katarzynę, pochlebi jej, a najgłówniejsze, że dumie jej stanie się zadość. Usiadła przy Raskolnikowie, któremu ukłoniła się naprędce i ukradkiem spojrzała nań ciekawie. Jednak przez cały czas następny unikała z nim rozmowy i spojrzenia. Była nawet jakby roztargniona i patrzyła w oczy pani Katarzynie, ażeby trafić jej do gustu. Ani ona, ani Katarzyna nie były w żałobie dla braku odpowiednich sukien; Zosia miała jakąś ciemną bronzową sukienkę, a pani Katarzyna jedyną suknię perkalikową w ciemne paseczki. Wiadomość o panu Piotrze poszła, jak po maśle. Wysłuchawszy Zosi, pani Katarzyna z tą samą powagą zapytała: jak zdrowie pana Łużyna? Poczem, natychmiast i prawie głośno szepnęła do Raskolnikowa, że w istocie dziwnem by było, ażeby taki poważny i szanowny człowiek, jak pan Łużyn, dostał się do tak „niezwykłej kompanji“, pomimo nawet całej jego życzliwości dla jej rodziny i przyjaźni z jej ojcem.
Strona:PL Fiodor Dostojewski - Zbrodnia i kara tom II.djvu/114
Ta strona została uwierzytelniona.
— 112 —