Strona:PL Fiodor Dostojewski - Zbrodnia i kara tom II.djvu/13

Ta strona została uwierzytelniona.
— 13 —

— Widzę jednak, że pan bardzo tęskni za żoną?
— Ja? Może. Doprawdy, bardzo być może. A czy pan wierzy w widma?
— W jakie widma?
— W zwyczajne widma!
— A pan wierzy?
— Może i nie, pour vous plaire... To jest nietyle nie...
— Czyś pan je widział?
Świdrygajłow jakoś dziwnie spojrzał nań.
— Marta raczy mnie odwiedzać — wmówił, wykrzywiwszy twarz jakimś dziwnym uśmiechem.
— Niby jakto raczy odwiedzać?
— A już ze trzy razy przychodziła. Najprzód zobaczyłem ją w sam dzień pogrzebu, w godzinę po powrocie z cmentarza. Było to w wigilję mojego wyjazdu do Petersburga. Drugi raz trzy dni temu, w drodze, o świcie na stacji Małej Wiszerze; a trzecim razem, przed dwiema godzinami, w mieszkaniu, tam gdzie stanąłem, w pokoju; byłem sam jeden.
— Na jawie?
— Zupełnie. Wszystkie trzy razy na jawie. Przyjdzie, pomówi przez chwilkę i wyjdzie drzwiami; zawsze drzwiami. Nawet, jakby słychać było.
— To dlatego tak mi się ciągle zdawało, że panu coś jest w tym rodzaju — wymówił nagle Raskolnikow, i w tej samej chwili zdziwił się, że to powiedział. Był silnie wzruszony.
— Ta-ak? Takeś pan myślał? — ze zdziwieniem zapytał Świdrygajłow: — czyżby? A no więc nie mówiłem, że pomiędzy nami jest coś wspólnego?
— Wcaleś pan tego nie mówił! — szorstko i z oburzeniem odparł Raskolnikow.
— Nie mówiłem?
— Nie!
— Zdawało mi się, żem mówił. Kiedy wszedłem i zobaczyłem, że pan leżysz z zamkniętemi oczyma, i że pan udajesz, zaraz powiedziałem sobie: „to ten sam!“
— Cóż to miało znaczyć: ten sam? Co pan masz na myśli? — zawołał Raskolnikow.
— Co mam na myśli? Albo ja wiem... — otwarcie i jakby z pomieszaniem wyszeptał Świdrygajłow.
Milczeli przez chwilę. Obaj mierzyli się wzrokiem.