wypuścić, z samemi tylko wymysłami: porwał ze stołu szklankę, zamierzył się i puścił ją w pana Piotra; ale szklanka trafiła prosto w niemkę. Ta wrzasnęła, zaś porucznik, straciwszy z zamachu równowagę, całym ciężarem runął na stół. Łużyn wybiegł do swego pokoju, a w pół godziny potem już go nie było w domu. Zosia, nieśmiała z natury, wiedziała i poprzednio, że łatwiej ją zgubić, niż kogokolwiek, a obrazić mógł ją każdy bezkarnie. Atoli aż do tej chwili zdawało jej się, że można jakoś uniknąć nieszczęścia przez ostrożność, łagodność, pokorę przed wszystkimi i każdym. Rozczarowanie jej było zbyt ciężkie. Ona, oczywiście, mogła znieść to wszystko bez szemrania i cierpliwie. Ale zaraz w pierwszej chwili zrobiło się jej bardzo ciężko. Pomimo swego triumfu i uniewinnienia z zarzutu, gdy już minął pierwszy przestrach i pierwsze starcie, gdy już zrozumiała i zorientowała się we wszystkiem jasno, uczucie niemocy i żalu ścisnęło boleśnie jej serce. Zaczęła drżeć konwulsyjnie. Nareszcie, nie wytrzymała i wybiegłszy z pokoju, udała się szybko do domu. Było to prawie zaraz po odejściu Łużyna. Niemka, gdy przy głośnym śmiechu obecnych trafiła w nią szklanka, także nie wytrzymała obelgi. Z wrzaskiem, jak wściekła, rzuciła się do pani Katarzyny, uważając że ona jedna jest winną wszystkiemu:
— Precz z kwatyr! Zaraz! Marsz!
I z temi słowy zaczęła chwytać wszystko, co jej tylko trafiło do rąk z rzeczy pani Katarzyny, i rozrzucać po podłodze. Już i bez tego prawie nieomal w malignie, kaszląca, blada, wdowa zerwała się z łóżka ( na które upadła przed chwilą w zupełnem wyczerpaniu) i rzuciła się na niemkę. Ale walka zbyt była nierówna: niemka odepchnęła ją jak piórko.
— Jakto! Niedość, że nas najbezbożniej oszkalowano, ta żmija rzuca się jeszcze na mnie. Jakto! W dzień pogrzebu mojego męża wypędzać mnie z mieszkania, po mojem przyjęciu, na ulicę, z sierotami! Ależ gdzież pójdę! — jęczała, płacząc i ledwie dysząc biedna kobieta. — Boże — krzyknęła nagle, błysnąwszy wzrokiem — czyż niema sprawiedliwości! — Kogóż będziesz bronił, jeżeli nie nas, sieroty? Dobrze więc, zobaczymy! Jest na świecie sąd i prawda, jest, ja znajdę je! Zaraz, poczekaj, bezbożna nędznico! Polciu, zostań tu z dziećmi, ja zaraz wrócę. Czekaj-
Strona:PL Fiodor Dostojewski - Zbrodnia i kara tom II.djvu/136
Ta strona została uwierzytelniona.
— 132 —