ko, zeszedłszy się z nim na środku izby. Widocznie chciała mu to tylko powiedzieć i na to czekała.
Raskolnikow zbliżył się do stołu, siadł na krześle, z którego ona tylko co wstała. Ona stanęła przed nim o dwa kroki, zupełnie tak jak wczoraj.
— Cóż, Zosiu? — rzekł i nagle poczuł, że głos mu drży. — Wszak cała rzecz polegała na „pozycji społecznej i nieodłącznych od niej przyzwyczajeń“. — Czyś to zrozumiała przedtem?
Cierpienie wyryło się na jej twarzy.
— Tylko nie mów pan ze mną tak jak wczoraj! — przerwała mu. — Proszę pana, nie zaczynaj pan po swojemu. I tak dosyć męczarni...
Uśmiechnęła się coprędzej, zlękłszy się, czy aby go nie obrazi ta wymówka.
— Wyszłam stamtąd jak warjatka. Co się tam dzieje? Chciałam właśnie tam pójść, ale myślałam ciągle że... że pan przyjdzie.
Opowiedział jej, że niemka wypędza ich z mieszkania i że macocha pobiegła gdzieś „szukać prawdy“.
— Ach mój Boże! — zawołała Zosia — idźmy prędzej. I porwała swoją mantylkę.
— Wiecznie jedno i to samo! — zawołał z rozdrażnieniem Raskolnikow. — Ciągle masz tylko ich na myśli! Poświęć i mnie także chwileczkę czasu.
— A... matka?
— A matka nie pominie cię, bądź spokojna, sama cię odwiedzi, skoro już wybiegłaś z domu — dodał opryskliwie. — Jeżeli cię nie zastanie, sama będziesz temu winna...
Zosia, w męczącem niezdecydowaniu, siadła na krześle. Raskolnikow milczał, patrząc w ziemię i zastanawiając się nad czemś.
— Dobrze, że Łużyn stracił rezon, — zaczął, nie patrząc na Zosię. — No, a gdyby był chciał, gdyby miał w tem jakieś wyrachowanie, wszak wsadziłby cię do więzienia. Dobrze, żem ja był i Lebieziatnikow, co?
— A tak — rzekła słabym głosem — tak! — powtórzyła z roztargnieniem i trwogą.
— A przecież ja mogłem nie być, a i Lebieziatnikow nawinął się całkiem przypadkowo.
Zosia milczała.
Strona:PL Fiodor Dostojewski - Zbrodnia i kara tom II.djvu/139
Ta strona została uwierzytelniona.
— 135 —