rzasz. Czyż dlatego tylko przyszedłeś pan, ażeby mnie męczyć?
Nie mogła wytrzymać i zaczęła gorzko płakać. Ze szczerym smutkiem patrzył na nią. Minęło pięć minut.
— A jednak masz słuszność, Zosiu — wymówił nareszcie. Zmienił się nagle; stucznie opryskliwy i bezsilnie wymywający ton jego znikł. Nawet głos osłabł nagle. — Wszak sam mówiłem ci wczoraj, że nie przyjdę prosić cię o przebaczenie, a tymczasem prawie od tegom zaczął, że proszę o przebaczenie. To dla siebie mówiłem o Łużynie i Opatrzności. Prosiłem o przebaczenie, Zosiu...
Chciał się uśmiechnąć, niespodzianie uczucie jakiejś złośliwej nienawiści do Zosi przeszło po jego sercu. Jakby zdziwiony i przerażony tem uczuciem, podniósł nagle głowę i spojrzał na nią z uwagą; ale spotkał się ze wzrokiem niespokojnym i rozpaczliwie życzliwym, to była miłość: nienawiść jego znikła i jak widmo. Widocznie wziął jedno uczucie za drugie. Miało to tylko znaczyć, że oczekiwana chwila nadeszła.
Znowu zakrył twarz rękoma i spuścił głowę. Nagle zbladł, wstał z krzesła, spojrzał na Zosię i, nic nie powiedziawszy, przesiadł się machinalnie na jej łóżko.
Chwila ta była bardzo podobna, w jego uczuciu, do tej, kiedy to stał za starą fanciarką, już wydostawszy topór z pętli i poczuł, że już „ani chwili nie było do stracenia“.
— Co panu jest? — zapytała Zosia, niezmiernie przestraszona.
Nie mógł wymówić ani słowa. Wcale nie tak zamierzał wyznać i sam nie rozumiał tego, co się z nim teraz stało. Ona zwolna zbliżała się do niego, siadła tuż przy nim na łóżku i czekała, nie spuszczając zeń wzroku. Serce jej biło i cała była drżąca. Było to dla niej nie do zniesienia; on odwrócił od niej swą martwo bladą twarz; usta mu się wykrzywiały bezwładnie, usiłując coś wymówić. Zgroza przejęła serce Zosi.
— Co panu jest? — powtórzyła, zlekka odsuwająę się od niego.
— Nic, Zosiu. Nie lękaj się... Głupstwo! Doprawdy jeśli dobrze rozważyć, to głupstwo — powtarzał, jak człowiek nieprzytomny, w gorączce. — Poco tylko przyszedłem dręczyć ciebie? — dodał nagle, patrząc na nią. —
Strona:PL Fiodor Dostojewski - Zbrodnia i kara tom II.djvu/141
Ta strona została uwierzytelniona.
— 137 —