bym nie był wszą, to czyż przyszedłbym do ciebie? Słuchaj: kiedym szedł wtedy do starej, szedłem tylko spróbować... Wiedz o tem!
— I zabiłeś! Zabiłeś!
— Czyż ja zabiłem? Czyż tak zabijają? Czyż tak idą zabijać, jak ja wtedy szedłem! Ja ci kiedykolwiek opowiem, jak ja szedłem... Czyż ja zabiłem, starą? Ja siebie zabiłem, nie starą! Za jednym zaamchem zmiażdżyłem siebie na wieki! A staruszkę djabeł zabił, nie ja... Dosyć, dosyć, Zosiu, dosyć! Daj mi spokój — zawołał nareszcie w konwulsyjnem zniecierpliwieniu — daj mi spokój!
Wsparł łokcie o kolana i jak w kleszczach ścisnął sobie czoło rękoma.
— Jakże on cierpi! — jęknęła Zosia z rozpaczą.
— No i co począć, mów! — zapytał, nagle podnosząc głowę i strasznie zmienionym wzrokiem patrząc na nią.
— Co począć! — zawołał, zrywając się nagle z miejsca, a oczy jej, dotąd pełne łez, błysnęły nagle. — Wstań.
Porwała go za ramię; podniósł się, patrząc na nią prawie ze zdumieniem.
— Idź zaraz, natychmiast, stań na rozdrożu, pokłoń się: pocałuj najprzód ziemię, którąś splugawił, a potem pokłoń się całemu światu, na wszystkie cztery strony i powiedz wszystkim głośno: „jestem mordercą!“ Wtedy Bóg natchnie cię nowem życiem. Pójdziesz? Pójdziesz? — pytała go, cała drżąca, jak w febrze, porwawszy go za obie ręce, ściskając je silnie w swoich dłoniach i patrząc nań płomiennym wzrokiem.
Zdumiony był i nawet uderzony jej niespodzianym zapałem.
— Czy masz na myśli katorgę, Zosiu? Miałżebym sam siebie zadenuncjować? — zapytał.
— Powinieneś cierpieć i w cierpieniu znaleźć odkupienie.
— Nie! Ja do nich nie pójdę, Zosiu!
— A żyć, jakże żyć będziesz? Z czem żyć będziesz? wołała Zosia. — Czy takie życie możliwe? Jakże będziesz teraz mówił z matką? (O, z niemi, z niemi co teraz będzie!). Ale co mówię! Wszak porzuciłeś już matkę i siostrę! Porzuciłeś je, porzuciłeś. O Boże! — zawołała — toć on i sam wie o tem! No jakże, jakże tak żyć bez ludzi! Cóż teraz będzie z tobą?
Strona:PL Fiodor Dostojewski - Zbrodnia i kara tom II.djvu/152
Ta strona została uwierzytelniona.
— 148 —