Lebieziatnikow był bardzo zmieszany.
— Przychodzę do pani, panno Zofjo... Przepraszam... Właśnie byłem pewny, że pana tu zastanę — zwrócił się nagle do Raskolnikowa — to jest nietyle byłem pewny, ile... tak coś w tym guście... Bo tam macocha pani zwarjowała — wyciął nagle do Zosi, odwracając się od Raskolnikowa.
Zosia drgnęła.
— To jest przynajmniej tak się zdaje. Zresztą... My bo nie wiemy, jak sobie radzić! Wróciła, zdaje się, że skądciś wypędzono, może nawet i wybito... przynajmniej tak wygląda... Była podobno u naczelnika pana Marmeladowa, ale go w domu nie zastała: był na obiedzie także u jakiegoś generała... Wyobraźcie sobie państwo, pobiegła i tam... do tego drugiego generała i co większa, postawiła na swojem, wywołała naczelnika męża, i to jeszcze zdaje się od stołu. Naturalnie, wypędzono ją, a ona opowiada, że sama go zwymyślała i puściła coś w niego. To bardzo prawdopodobne... nie pojmuję tylko, że dopuszczono do tego! Teraz opowiada wszystkim, nawet niemce, trudno jednak zrozumieć o co jej idzie, krzyczy, rzuca się... Ach prawda: mówi i krzyczy, że ponieważ ją wszyscy opuścili, to weźmie dzieci i pójdzie z katarynką, a dzieci będą śpiewać i tańczyć i ona także, i pieniądze zbierać i codzień będą chodziły pod okna do generała... Niech świat się dowie, powiada, że pańskie dzieci, dzieci urzędnika, zbierają jałmużnę, jak żebracy! Dzieci wciąż bije, one płaczą; Lenię uczy śpiewać „Chateczkę“, chłopczyka tańczyć, Polcię także, drze wszystkie ubrania; robi im jakieś czapeczki, jak aktorom, sama chce chodzić z miednicą, w którą ma uderzać zamiast muzyki... Nikogo nie słu-
Strona:PL Fiodor Dostojewski - Zbrodnia i kara tom II.djvu/155
Ta strona została uwierzytelniona.
ROZDZIAŁ V