Strona:PL Fiodor Dostojewski - Zbrodnia i kara tom II.djvu/168

Ta strona została uwierzytelniona.
— 162 —

mam ich dosyć. Basta! Kha!... Połóżcie mnie... Dajcie choć umrzeć spokojnie.
Położono ją na poduszce.
— Co, popa?... Nie potrzeba... Chyba macie ruble do wyrzucenia... Ja nie mam grzechów!... Bóg mi i bez tego musi przebaczyć... Sam wie, jak cierpiałam!... A jeśli nie przebaczy, to się obejdzie!...
Niespokojna gorączka opanowywała ją coraz bardziej. Niekiedy drgała, błąkała się wzrokiem dokoła, poznawała wszystkich na chwilę; ale zaraz przytomność ustępowała miejsca gorączce. Oddychała ciężko i ochryple; coś jakby bulgotało w jej gardle.
— Ja mu mówię „jaśnie wielmożny panie!“ — wykrzykiwała, oddychając za każdem słowem — ta niemka... ach! Leniu, Kola! Bierzcie się pod boki, prędzej, prędzej, glissez, glissez pas de basque! Tup nóżkami... Bądź grzecznem dzieckiem...

Du hast Diamanten und Perlen...

Jak to idzie dalej? To zaśpiewajmy...

Du hast die schönsten Augen.
Mädchen, was willst du mehr?...

Aha! Akurat! was willst du mehr, także bałwan wymyślił!... Ale prawda, oto naprzykład:

Wśród skwaru dnia...

Ach! Jak ja lubiłam tę piosenkę.... Przepadałam za nią, Polciu!...

Wśród skwaru dnia, w dolinie Dagestanu...

wiesz, twój ojciec... śpiewał to jeszcze będąc kawalerem... O, lube dzieci!... To, to żebyśmy zaśpiewali! No jakto tam, jakto... ach zapomniałam... no przypomnijcież mi, jakto idzie?
Była nadzwyczaj wzburzona i usiłowała podnieść się. Nareszcie strasznym, ochrypłym, urywanym głosem za-