jej macochy, prawidłowy bieg jego myśli jakgdyby został przerwany. Pomimo jednak, że ten nowy fakt bardzo go niepokoił, Raskolnikow jakoś nie śpieszył się z wyjaśnieniem rzeczy. Czasem, nagle, spostrzegając siebie w jakiejś oddalonej i samotnej części miasta, w jakiejś lichej traktjerni, samego jednego, w zamyśleniu i ledwie mogąc się zorjentować, jakim sposobem tu się znalazł, przypomniał sobie nagle o Świdrygajłowie: stawała mu wtedy jasno przed oczyma konieczność rychłego porozumienia się z tym człowiekiem i skończenia z nim raz nareszcie! Pewnego razu, dostawszy się aż za rogatki, wyobraził sobie, że czeka tam na Świdrygajłowa i że tam naznaczyli sobie schadzkę. Innym razem obudził się przed świtem gdzieś na ziemi, w krzakach, i niepamiętał prawie, jak tu zabrnął. Zresztą, w te dwa, trzy dni po śmierci Katarzyny już parę razy spotykał się ze Świdrygajłowem, zawsze prawie w mieszkaniu Zosi, dokąd przychodził jakoś bez celu, ale, zawsze prawie na chwilkę. Zamieniali ze sobą krótkie zdania i ani razu nie dotknęli najważniejszego punktu, jakgdyby się umówili milczeć o tem do czasu. Zwłoki pani Katarzyny leżały jeszcze w trumnie. Świdrygajłow zajmował się pogrzebem. Zosia także była bardzo zajęta. Przy ostatniem spotkaniu, Świdrygajłow oznajmił Raskolnikowi, że z dziećmi nieboszczki jakoś już sobie poradził, że dzięki jakimś tam stosunkom, znalazł osoby, za pomocą których udało mu się umieścić wszystkie troje sierot do jakichś bardzo przywoitych zakładów dobroczynnych, że odłożone dla nich pieniądze także wiele pomogły, gdyż sieroty z funduszem daleko jest łatwiej umieścić, aniżeli biedne. Powiedział coś także i o Zosi, przyrzekł wpaść w tych dniach do Raskolnikowa i wspomniał, że „chciałby się poradzić, porozmawiać, że tak się rzeczy składają...“ Rozmowa ta prowadzona była na korytarzu przy schodach Świdrygajłow uważnie patrzył w oczy Raskolnikowi i nagle, po chwili, zniżywszy głos, zapytał:
— Ale co to panu? Taki pan jakiś nieswój! Doprawdy! Słuchasz pan i patrzysz, ale jakgdybyś pan nie rozumiał. Rozruszaj no się pan. Pomówmy otwarcie... Szkoda tylko, że mam za dużo na głowie i własnych kłopotów i cudzych... Ech, drogi panie, wszyscy ludzie potrzebują powietrza, powietrza!... Nadewszystko powietrza!
Usunął się nagle, ażeby przepuścić wchodzących na scho-
Strona:PL Fiodor Dostojewski - Zbrodnia i kara tom II.djvu/172
Ta strona została uwierzytelniona.
— 166 —