przybierało dla nas inne znaczenie, tak, jakgdyby drugie słowo tkwiło pod niem. Otóż, kochany panie, doszedłem do ostatnich granic, aż gdy stuknąłem głową, przyszła rozwaga. Nie, mówię, niepodobna! Wszak gdyby się tylko chciało, to wszystko aż do ostatniej linijki, można wytłumaczyć w przeciwną stronę i będzie jeszcze naturalniej. Męczarnia! „Nie, nie, lepiej gdybym miał punkcik!...“ Aż gdy usłyszałem o tem dzwonieniu, zdrętwiałem poprostu, aż dreszcz mnie przeszedł. No, myślę sobie, otóż i linijka! I nawet nie rezonowałem, poprostu nie chciałem. Tysiąc rubli dałbym był w tej chwili, swoich własnych, ażeby tylko spojrzeć panu wówczas oko w oko: jakeś to pan wtedy sto kroków szedł z tym mieszczaninem, kiedy panu w oczy rzekł „zabójca“ i przez całe sto kroków nie śmiałeś go pan zagadnąć ani słóweczkiem!... No, a ten chłód w plecach? A te dzwonki, w chorobie, w półgorączce? I tak, kochany panie, miałżebyś pan się jeszcze dziwić, żem się tak do pana zabierał? I dlaczegoś pan sam przyszedł w tej samej chwili? Wszak i pana jakby ktoś popychał, dalibóg, i gdyby nas był nie rozdzielił Mikołajek, to... a Mikołajka pamiętasz pan wtedy? Dobrześ go pan zapamiętał? Toć to piorun uderzył z chmury, strzała gromowa! No, a jak ja go przyjąłem? W strzałę nie uwierzyłem ani na jotkę, sameś pan przecie widział! Gdzie zaś! Już później po panu, kiedy mi zaczął bardzo dokładnie odpowiadać na pewne punkty, tak, że się aż sam zdziwiłem, nawet później nie wierzyłem mu za grosz! Oto co znaczy być pewnym siebie! Nie, myślę sobie, morgen fri! jaki tam Mikołajek!...
— Mówił mi jednak przed chwilą Razumichin, że pan teraz posądzasz Mikołajka i żeś pan sam zapewniał o tem Razumichina...
Urwał nagle i nie dokończył. Słuchał z niepomiernem wzruszeniem. Bał się uwierzyć, a nie wierzył. W dwuznacznych jeszcze słowach chciwie szukał i chwytał czegoś stanowczego i ostatecznego.
— Co? Pan Razumichin! — zawołał Porfirjusz, jakby ucieszony pytaniem ciągle milczącego Raskolnikowa — he, he, he! Właśnie pana Razumichina należało oddalić; gdzie dwóch się bawi, tam trzeciemu zasię. Pan Razumichin to rzecz inna, przytem człowiek obcy, przybiegł do mnie cały taki blady... No, ale niech go Bóg ma w swojej
Strona:PL Fiodor Dostojewski - Zbrodnia i kara tom II.djvu/186
Ta strona została uwierzytelniona.
— 180 —