wie, że ja wiem. Co? Wątpisz pan może, że wśród prostego ludu mogą się wyrodzić ludzie fantastyczni? Ależ to rzecz powszednia. Starzec znowu zaczął działać, zwłaszcza po sznurku przypomniał się wisielcowi. A zresztą, sam mi wszystko opowie, przyjdzie. Myślisz pan, że wytrzyma? Gdzie zaś, całą duszę wyłoży na stół. Co chwila czekam, że przyjdzie cofnąć swoje poprzednie zeznanie. Ja tego Mikołajka polubiłem i przeniknąłem go nawskroś. I co pan powiesz! He, he! na niektóre pytania odpowiadał mi bardzo zręcznie, widać musiał skądś zdobyć niezbędne wiadomości, pysznie się przygotował; ale co do innych pytań, brnie biedaczysko, jak w błoto, nic a nic nie wie, a i sam nie przypuszcza, że nie wie. Nie, kochany panie dobrodzieju, to nie Mikołajek! To sprawa fantastyczna, ponura, sprawa współczesna, wypadek naszych czasów, owoc zamącenia ludzkiego serca, owoc owych cytat, że krew „odświeża“ przekonania, że całe życie polega na zbytku. To mrzonki książkowe, to serce rozdrażnione teoretycznie; tu winą jest zdecydowanie szczególne, niezwykłe, dokonał swego, lecz jakgdyby spadł ze szczytu, z wieży jakiej, a i do występku przystąpił, jakgdyby nie na swoich nogach. Drzwi zapomniał zamknąć za sobą, ale zabił, dwie osoby zabił, według teorji. Zabił, i pieniędzy zabrać nie potrafił, a co zdołał zabrać, to pod kamień zakopał. Niedość było, że tyle wycierpiał, siedząc za drzwiami, kiedy dobijano się do nich, a dzwonek dzwonił, nie, on jeszcze potem do pustego lokalu, w półgorączce, idzie przypomnieć sobie dźwięk tego dzwonka, smaku dawnych dreszczy zachciało się doznać... No, ale przypuśćmy, że to w chorobie, ale wszak przytem: zabił, a ma się za uczciwego, pogardza ludźmi, chodzi, jak blady anioł — nie, jaki tam Mikołajek, kochany panie, — to nie Mikołajek!
Te ostatnie słowa, po wszystkiem tem, co było powiedziane poprzednio, jakoby w celu usprawiedliwienia się, były zbyt niespodziewane. Raskolnikow drgnął cały, jak przebity.
— Więc... któż... zabił? — zapytał, nie wytrzymawszy, cichym głosem.
Sędzia aż się oparł o poręcz krzesła, zadziwiony pytaniem.
— Któż miał zabić?... — wymówił, jakby nie wierząc własnym uszom — pan, pan zabiłeś, kochany panie! Pan
Strona:PL Fiodor Dostojewski - Zbrodnia i kara tom II.djvu/188
Ta strona została uwierzytelniona.
— 182 —