Strona:PL Fiodor Dostojewski - Zbrodnia i kara tom II.djvu/194

Ta strona została uwierzytelniona.
— 188 —

że ja utyłem, to niczego nie dowodzi, a jednak wiem, nie śmiej się pan z tego, w cierpieniu jest idea. Mikołajek ma słuszność. Nie, kochany panie, nie uciekniesz.
Raskolnikow wstał z miejsca i wziął czapkę. Sędzia wstał także.
— Wychodzisz pan na spacer? Wieczór będzie ładny, żeby tylko burzy nie było. Chociaż lepiej nawet, żeby się trochę powietrze odświeżyło...
On także wziął czapkę do ręki.
— Niech sędzia jednak nie przypuści sobie do głowy — z surowem naleganiem ozwał się Raskolinkow — że ja dziś przyznałem się do czegoś. Dziwny z pana człowiek i dlatego słuchałem pańskich wywodów przez prostą ciekawość. Ale nie przyznałem się do niczego... Zapamiętaj to pan sobie.
— Dobrze, dobrze, wiem, będę pamiętał, patrzcie, aż drży. Nie bój się pan, niech będzie pańska wola. Przejdź się pan trochę; tylko zadługo spacerować nie można. Na wszelki wypadek mam do pana jeszcze jedną prośbeczkę — dodał zniżonym głosem — drażliwą trochę, ale ważną: gdyby, to jest na wszelki wypadek (w co zresztą nie wierzę i uważam pana za niezdolnego), gdyby wypadkiem przyszłaby panu w te czterdzieści do pięćdziesięciu godzin myśl zakończenia sprawy inaczej, w jaki fantastyczny sposób, to jest niby rączkami własnemi usunąć siebie samego (przypuszczenie bez sensu, ale przebacz mi je pan łaskawie), to racz pan zostawić króciutką, ale treściwą karteczkę. Tak, dwa wiersze, małe wierszyki i o kamieniu pan nie zapomnij. To będzie szlachetniej! No, do widzenia... Życzę dobrych myśli, dobrych czynów.
Porfirjusz wyszedł jakoś zgięty i jakby unikał patrzenia na Raskolnikowa. Raskolnikow zbliżył się do okna z drażniącą niecierpliwością przeczekał czas, w ciągu którego gość mógł wyjść na ulicę i oddalić się od jego domu, poczem szybko wybiegł z pokoju.