wie. Może wypadałoby wtajemniczyć i Razumichina? Raskolnikow pomyślał o tem ze wstrętem.
Bądź co bądź, należy się coprędzej zobaczyć ze Świdrygajłowem, zadecydował ostatecznie. Dzięki Bogu, tu nietyle potrzebne są szczegóły, ile istota rzeczy; lecz jeżeli, jeżeli tylko jest on zdolny, jeżeli Świdrygajłow intryguje coś przeciwko Duni, to...
Raskolnikow zmęczył się tak dalece w ciągu tego czasu, przez cały ten miesiąc, że nie umiał już rozwiązywać podobnych pytań inaczej, jak zdaniem: „to go zabiję“, pomyślał w zimnej rozpaczy. Ciężkie uczucie przybiło mu serce: stanął na środku ulicy i zaczął się rozglądać: jaką drogą idzie i dokąd zaszedł? Znajdował się na ...skim prospekcie, o jakie trzydzieści do czterdziestu kroków od placu Siennego, który już minął. Całe pierwsze piętro domu na lewo zajęte było przez restaurację. Wszystkie okna były otwarte na rozcież; restauracja sądząc po sylwetkach ruszających się w oknach, była natłoczona. Z okien dolatywały odgłosy pieśni, brzęk klarnetu, skrzypiec i huk tureckiego bębna. Słychać było piski kobiet. Chciał się cofnąć, nie pojmując, dlaczego skręcił na ten prospekt, gdy nagle, w jednem z narożnych okien traktjerni, spostrzegł siedzącego przy samem oknie, za stołem z herbatą, z fajką w ustach, Świdrygajłowa. Uderzyło go strasznie, aż do przestrachu. Świdrygajłow przyglądał mu się i śledził go w milczeniu i, co odrazu spostrzegł Raskolnikow, usiłował jakgdyby wstać i odejść niepostrzeżenie od okna. Raskolnikow zaraz udał, że go nie widzi i że w zamyśleniu patrzy w inną stronę, ale nie przestawał go śledzić z pod oka. Serce biło mu silnie. Tak jest, Świdrygajłow widocznie nie chce być widzianym. Odjął fajkę od ust i już się chciał schować; ale wstawszy i odsunąwszy krzesło, widocznie spostrzegł nagle, że Raskolnikow widzi go i śledzi. Między nimi zaszło coś podobnego do sceny ich pierwszego spotkania u Raskolnikowa, w czasie snu. Filuterny uśmiech ukazał się na twarzy Świdrygajłowa i rozszerzał się coraz bardziej. I ten i tamten wiedzieli, że obaj widzą i śledzą się nawzajem. Nareszcie Świdrygajłow roześmiał się na cały głos.
— No, no! Wchodź pan, kiedy pan chcesz; jestem tutaj! — zawołał z okna.
Strona:PL Fiodor Dostojewski - Zbrodnia i kara tom II.djvu/197
Ta strona została uwierzytelniona.
— 191 —