Strona:PL Fiodor Dostojewski - Zbrodnia i kara tom II.djvu/202

Ta strona została uwierzytelniona.
— 196 —

także powiesz coś nowego i że uda mi się coś niecoś pożyczyć od pana! Tacy z nas bogacze!
— Co niby pożyczyć?
— Jakby tu panu powiedzieć? Czy ja wiem. Co? Widzisz pan w jakiej dziurze przebywam cały czas i to przypada do gustu, to jest nietyle do gustu, ile że trzeba przecież gdzieś siedzieć. No choćby ta biedna Kasia, widziałeś ją pan?... No, niechbym chociaż był obżartuchem, gastronomem, ale oto co mogę jeść! (Wskazał palcem na kąt, gdzie na maleńkim stoliczku, na cynowym półmisku stały resztki okropnego befsztyku z kartoflami). A propos jadłeś pan obiad? Ja bo zakąsiłem i więcej nie żądam. Wina, naprzykład, wcale nie pijam. Oprócz szampana, żadnego, a i szampana jeden kieliszek na cały wieczór, i to mnie głowa boli. Teraz kazałem sobie podać dla nabrania werwy, bo się gdzieć wybieram i widzisz mnie pan w usposobieniu niezwykłem. Dlategom się też i schował jak żak bo sądziłem, że mi pan przeszkodzisz; ale zdaje się — teraz wpół do piątej. Czy pan dasz wiarę, żeby też człowiek chociaż czemś był: no, obywatelem, ojcem, ułanem, fotografem, dziennikarzem... a tu nic, żadnej specjalności! Niekiedy aż nadto. Doprawdy myślałem, że mi pan powiesz coś nowego.
— Któż pan jesteś i pocoś pan tu przyjechał?
— Kim jestem? Pan wiesz: jestem szlachcicem, służyłem przez dwa lata w kawalerji, potem tak sobie szwędałem się po Petersburgu, potem ożeniłem się z Martą i mieszkałem na wsi. Oto jest moja biografja!
— Zdaje się, że pan jesteś graczem.
— Nie, jakim tam graczem! — Szulerem, nie graczem.
— Więc pan byłeś szulerem?
— I cóż, bili pana?
— Tak czasem. Bo niby co?
— A no więc mogłeś pan wyzywać na pojedynek... to ożywia.
— Nie przeczę panu, zresztą nie mam kwalifikacyj na filozofa. Przynam, że przybyłem tu przedewszystkiem dla kobiet.
— Tak zaraz po pogrzebie żony.
— A tak — uśmiechnął się z rozbrajającą szcezrością Świdrygajłow. — I cóż stąd. Pan zdajesz się brać mi to za złe, że ja tak mówię o kobietach?