Strona:PL Fiodor Dostojewski - Zbrodnia i kara tom II.djvu/247

Ta strona została uwierzytelniona.
ROZDZIAŁ VII

Tego samego dnia, ale już wieczorem, o godzinie siódmej, Raskolnikow zbliżał się do mieszkania swoje matki i siostry, do tego samego mieszkania w domu Bakelejewa, gdzie je umieścił Razumichin. Wejście na schody były od ulicy, Raskolnikow zbliżał się, ciągle jeszcze tamując kroki i jakby wahając się: wejść czy nie wejść? Ale za nic by się nie wrócił, postanowienie było nieodwołalne.
— Przytem wszystko jedno, one jeszcze o niczem nie wiedzą — myślał — a mnie przyzwyczaiły się uważać za dziwaka...
Ubranie miał okropne: całe zabłocone, po całonocnym deszczu, podarte, zmiętoszone. Twarz jego była zmieniona do niepoznania wskutek zmoczenia, niepogody i oniemal dwudziestoczterogodzinej walki z samym sobą. Całą tę noc spędził on sam Bóg wie gdzie. Ale przynajmniej zdecydował się.
Zastukał do drzwi, otworzyła mu matka. Duni nie było. Nawet służąca gdzieś wyszła. Pani Pulcherja zrazu oniemiała z radosnego zdumienia; potem porwała go za rękę i wciągnęła do pokoju.
— Nareszcie jesteś! — zaczęła, jąkając się z radości. — Nie gniewaj się na mnie, Rodziu, że cię tak głupio spotykam, ze łzami: ja się śmieję, nie płaczę! Nie, cieszę się, ale mam takie głupie przyzwyczajenie, że mi łzy płyną. To od śmierci twojego ojca. Siadajże, mój drogi, musiałeś się zmęczyć, widzę to. Ach, jakżeś się zabłocił.
— Byłem wczoraj na deszczu, mateczko — zaczął Raskolnikow.
— Ależ nie, nie! — przerwała mu stara — myślałeś, że zaraz zacznę cię badać, przez kobiecą ciekawość, nie bój