Strona:PL Fiodor Dostojewski - Zbrodnia i kara tom II.djvu/41

Ta strona została uwierzytelniona.
— 41 —

dawniej! — zawołała biedna matka. On zwolna odwrócił się ku drzwiom i zwolna wyszedł z pokoju. Dunia dogoniła go.
— Bracie! Co ty robisz z matką! — wyszeptała ze spojrzeniem pełnem oburzenia.
Spojrzał na nią ponuro.
— To nic, ja przyjdę, będę przychodził! — wyszeptał półgłosem, jakby sam nie wiedząc, co chciał powiedzieć, i wyszedł z pokoju.
— Nieczuły, zły egoista! — krzyknęła Dunia.
— To warjat, a nie nieczuły! Szalony! Czyż panie jeszcze tego nie widzą? To wy nieczułe jesteście, a nie on!... — gorąco wyszeptał Razumichin nad samem jej uchem, silnie ścisnąwszy ją za rękę.
— Ja zaraz wrócę! — zawołał, zwracając się do obumarłej pani Pulcherji i wybiegł z pokoju.
Raskolnikow oczekiwał go na końcu korytarza.
— Wiedziałem, że wybiegniesz — rzekł. — Wróć do nich i bądź z niemi... Bądź i jutro u nich... i zawsze... Ja... może przyjdę... jeśli będę mógł. Do widzenia!
I nie podając ręki, odszedł.
— Ale dokąd? Co ci jest? Czyż tak można? — mówił zupełnie strapiony Razumichin.
Raskolnikow zatrzymał się jeszcze raz.
— Raz na zawsze, nigdy o nic mnie się nie pytaj. Nie mam ci co odpowiadać... Nie przychodź do mnie. Może ja tu i przyjdę... Zostaw mnie, ale ich... nie zostawiaj. Rozumiesz?
Na korytarzu było ciemno; stali przy lampie. Przez chwilę patrzyli na siebie w milcezniu. Razumichin przez całe życie pamiętał tę chwilę. Pałający i przeszywający wzrok Raskolnikowa, jakby wzmacniał się z każdą sekundą, przenikał do jego duszy, do pojęć. Nagle Razumichin drgnął. Coś szczególnego przebiegło pomiędzy nimi... Przebiegła jakaś myśl, jakby hasło; coś strasznego, okropnego i nagle dającego się z obu stron ogarnąć... Razumichin zbladł, jak trup.
— Rozumiesz teraz!? — rzekł teraz Raskolnikow z chorobliwie wykrzywioną twarzą. — Wróć się, idź do nich, — dodał nagle i szybko odwróciwszy się, wyszedł na ulicę.
Nie będziemy opowiadać, co było tego wieczoru u pani Pulcherji, gdy powrócił Razumichin, jak je zaczął uspo-