sukien, żadnych rzeczy, i od wielu to lat! I o nic nikogo nigdy nie poprosi: — dumna, raczej sama odda ostatnie, a tu naraz poprosiła — tak się jej spodobały! A ja pożałowałam, co matce po tem — powiadam! Powiedziałam tak. A tego przecie nie trzeba było mówić. Spojrzała tak na mnie i tak jej się przykro zrobiło, żem jej odmówiła, że aż żal było patrzeć... I to nie o kołnierzyk, ale żem ja odmówiła, widziałam to. Ach, zdaje mi się, że takbym wszystko teraz cofnęła, przerobiła, wszystkie te dawne słowa... Ach, ja... ale cóż!... Panu to wszystko jedno!...
— Znałaś pani tę Elżbietę, handlorkę?
— Tak... A pan znałeś ją? — z pewnem zdziwieniem spytała Zosia.
— Pani Katarzyna ma suchoty, źle z nią, wkrótce umrze — rzekł Raskolnikow, zmieniając przedmiot rozmowy.
— O nie, nie, nie! — I Zosia, mimowolnym ruchem schwyciła go za obie ręce — żeby tylko — nie...
Ależ to lepiej, gdy umrze.
— Nie, nie lepiej, nie lepiej, wszak nie lepiej! — z trwogą powtarzała Zosia.
— A dzieci? Chyba je panie weźmiesz do siebie?
— Och, już nie wiem! — zawołała Zosia — prawie w rozpaczy uchwyciła się za głowę. Widać było, że ta myśl już często jej samej przychodziła do głowy, i że on tylko poruszył ją znowu.
— No a jeśli pani sama przy niej zachorujesz, jeśli panią zawiozą do szpitala, no co wtedy będzie? — bez litości nalegał.
— Ach, co pan mówi. Tego być nie może — i twarz Zosi wykrzywiła się straszną trwogą.
— Jakto, nie może być? — ciągnął Raskolnikow z ostrym uśmiechem: — wszak pani nie jesteś asekurowana? Cóż się wtedy stanie? Pójdą na ulicę, ona będzie kasłać i prosić i o ścianę tłuc gdzie głową, jak dzisiaj, a dzieci płakać będą... A potem upadnie, odwiozą do cyrkułu, do szpitala, umrze, a dzieci...
— Och, nie!... Bóg tego nie dopuści! — wyrwało się nareszcie ze ściśniętej piersi Zosi. Słuchała błagalnie patrząc nań i załamując w niemej prośbie ręce, jakby od niego wszystko zależało.
Raskolnikow wstał i zaczął chodzić po izbie. Minęła
Strona:PL Fiodor Dostojewski - Zbrodnia i kara tom II.djvu/48
Ta strona została uwierzytelniona.
— 48 —