Strona:PL Fiodor Dostojewski - Zbrodnia i kara tom II.djvu/60

Ta strona została uwierzytelniona.
ROZDZIAŁ V[1]

Kiedy nazajutrz, punkt o jedenastej przed południem, Raskolnikow wszedł do kancelarji komisarza do spraw śledczych i poprosił, ażeby oznajmiono o nim panu Porfirjuszowi, to aż się zadziwił, iż go tak długo nie przyjmowano: minęło co najmniej dziesięć minut, zanim go poproszono. A podług jego przypuszczeń, powinni byli go przyjąć z wybuchem, rzucić się nań niemal. Tymczasem stał w poczekalni, a obok niego chodzili i przechodzili ludzie, których, napozór, nic a nic nie obchodził. W następnym pokoju, podobnym do kancelarji, siedziało i pisało kilku kancelistów, i widoczne było, że żaden z nich nie miał nawet pojęcia o tem, kto i co za jeden ten Raskolnikow? Niespokojnym i podjerzliwym wzrokiem patrzył dokoła, upatrując, czy niema gdzie przy nim jakiego konwoju, jakiego tajemniczego spojrzenia, które go strzegło, ażeby gdzie nie uciekł? Ale nic podobnego nie było: widział tylko same biurowe, przejęte małemi troskami twarze, następnie jeszcze jakichś ludzi, ale nikt się nim nie zajmował: śmiało mógł był wyjść sobie na cztery wiatry. Coraz bardziej i bardziej utrwalała się w nim myśl, że gdyby istotnie ten zagadkowy wczorajszy człowiek, to widmo: wyrosłe jak z pod ziemi, wszystko wiedział i widział, to czyżby pozwolono jemu, Raskolnikowowi, tak stać teraz i spokojnie czekać? I czyżby czekano aż do godziny jedenastej, dopóki mu się samemu nie spodoba przyjść tutaj? Widać więc, że albo ten człowiek jeszcze nie doniósł o niczem, albo... albo poprostu także nic nie wie i sam, na własne oczy nic nie widział (zresztą, jakże mógł widzieć?), a więc wszystko to, co się wczoraj stało z nim, Raskolnikowem, znowu było tylko widmem, przesadzonem rozdrażnioną i chorą jego wyobraźnią. Ten domysł, jeszcze na-

  1. Przypis własny Wikiźródeł Ujednolicono nazewnictwo rozdziałów do końca Tomu II przez Wikiźródła.