Strona:PL Fragmenty Konopnicka.djvu/061

Ta strona została uwierzytelniona.

Od smutnych źrenic, utkwionych w błękicie,
Jak słońce drżące w łzach rosy?
Czy z oceanów podniosłeś się tchnienia,
Wielki, a mglisty, jak senne marzenia,
Aby zapełnić niebiosy?
Czyś powstał z burzą, co gromy swojemi
Wstrząsała zręby tracącej dech ziemi,
Ciskając globy w odmęty?
Czy imię Twoje zostało nazwanem
Gdy człowiek kornem uderzył kolanem
Przed zgrozą, wołając: »święty!«
Czy cień Twój wtedy opadał na światy,
Gdy trysły z pąków wiosennych róż kwiaty,
I pierwsze tchnienie miłości?
Gdy pierś wezbrana rozkoszą bez końca,
Własną potęgą rzuciła wskróś słońca
Marzenie nieskończoności?
Czyś pierwej był Ty, czy duch ten stęskniony,
Co patrząc w światów gwiaździstych miliony,
W ciche, błękitne przestworze,
Ogarnion dziwem, i trwogą, i mocą,
Rwał się, jak ptaki, co w skrzydła trzepocą,
I pierwszy zawołał: »Boże!«
O, kto mi powie?... O, kto mi to powie?...
Byt wiekuisty, zamkniony w mdłem słowie...
Otchłań — w koronie wszechmocy...
Cień majaczący kształtami olbrzyma,