Gdzie duch omdlewa — i tęskni — i płacze,
Kędy niedola zasiada u proga,
Idę — i ślad za sobą pieśnią znaczę,
I we łzach wołam do Boga.
I do was wołam, wy, sercem rozdarci,
Między którymi wypadła mi droga, —
Wy — nie anieli dla mnie, ani czarci,
Ale ach! duchy słabe i omylne,
I ludzie — często też westchnienia warci!
Jakoż mi od was przyjść ma to, co silne,
Co wskrzesić, podnieść i uskrzydlić może,
Jeśli wy sami, jak urny mogilne
Stoicie, — albo bijecie, jak morze,
Unosząc wszystko w burz własnych odmęty;
Dla mnie, co jasne, słoneczne, to — boże
Lecz nienawiści duch u mnie — przeklęty!
A ten, kto niesie krzyż razem z nędzarzem,
I wierzy w świty przyszłości — ten święty!
A, każda boleść jest dla mnie ołtarzem,
A sprawiedliwość — najczystszą ofiarą!
Siła, co jeńców wyzwala z pod jarzem,
Jest mi nadzieją, miłością i wiarą,
Lecz ta, co ludzkość rozdwaja przez wodze,
Klątwą jest naszej małości i karą!
Bez gwiazd, bez słońca drogą tą przechodzę.
Dzień bez uśmiechu, noc bez upojenia,
Strona:PL Fragmenty Konopnicka.djvu/186
Ta strona została uwierzytelniona.