Strona:PL Frances Hodgson Burnett - Tajemniczy ogród.djvu/017

Ta strona została uwierzytelniona.

Pierwszy pomyślał o tem Bazyli. Był to mały chłopczyk o bladoniebieskich oczach i zadartym nosie, i Mary go niecierpiała. Bawiła się sama pod drzewami, tak samo zupełnie, jak owego dnia fatalnego. Robiła klombiki z ziemi, ścieżki — a Bazyli stał wpobliżu i przyglądał się. Naraz zajęła go zabawa, i podał projekt.
— Czemu nie ustawisz kupki kamieni, niby, żeby to były skały? — rzekł do niej. — O! tutaj, w środku — i pochylił się, by wskazać miejsce.
— Idź precz! Niecierpię chłopców, idź precz! — wołała Mary.
Przez chwilkę Bazyli był zły, potem zaczął się droczyć. Droczył się zawsze z siostrami. Zaczął około niej tańczyć i podskakiwać, śmiał się i śpiewał:

«Panno Mary, kapryśnico,
Odwróć zagniewane lico!
Czy w ogródku rosną kwiatki,
Róże, dzwonki i bławatki?»


Śpiewał dopóty, dopóki reszta dzieci nie posłyszała i nie zaczęła śmiać się z nim razem. A im gorzej Mary się złościła, tem więcej śpiewali: «Panno Mary, kapryśnico», nazywając ją tak później między sobą, a nawet i wtedy, gdy do niej się zwracali.
— W końcu tego tygodnia pojedziesz do domu — rzekł do niej Bazyli. — A my się strasznie z tego cieszymy.
— Ja też cieszę się strasznie — odparła Mary. — Ale gdzie jest «dom»?
— Ona nie wie, co znaczy «dom!» — rzekł Bazyli z oburzeniem. — To znaczy oczywiście Anglja. Nasza babunia tam mieszka, a siostra nasza, Mosel, pojechała do niej w zeszłym roku. Ale ty nie masz babuni, ty pojedziesz do wuja, który się nazywa pan Archibald Craven.