Strona:PL Frances Hodgson Burnett - Tajemniczy ogród.djvu/054

Ta strona została uwierzytelniona.

do ożywionej, gwarnej chatki, pełnej małego rodzeństwa, i czuła się smutna w ogromnym hall’u dla służby, gdzie lokaje i starsze służące naśmiewali się z jej mowy, uważając ją za coś gorszego, i gwarzyli tylko między sobą. Marta była gadulska, a to dziwne dziecko, przybyłe z Indyj, gdzie jej służyli «czarni», było dla niej nowością, podniecającą jej ciekawość.
Usiadła teraz obok Mary przed kominkiem, nie czekając, aż ją upoważni.
— Ciągle panience ten ogród w głowie? — spytała. — Wiedziałam ja, że tak będzie. Tak samiuśko było ze mną, jakem się o tem dowiedziała.
— Dlaczego on go tak niecierpi? — nalegała Mary.
Marta podłożyła nogę pod siebie i usadowiła się wygodnie.
— Niechno panienka posłucha, jak wiatr od stepu wyje. Żeby panienka była teraz na wrzosach, toby się pewno nie utrzymała na nogach.
Mary poczęła nasłuchiwać i zrozumiała, co to jest wycie wichru. Były to owe świszczące poszumy, co hulały wokoło domu, jakby jakiś olbrzym niewidzialny bił w mury i okna, usiłując dom rozwalić. Ale miało się pewność, że się do wnętrza mimo wszystko nie dostanie, a przytem uczucie, że dobrze tu, pewno i zacisznie w tym pokoju z ciepłym ogniem na kominku.
— Ale mi powiedz, czemu on tak niecierpi tego ogrodu? — spytała dziewczynka, chcąc wymiarkować, czy Marta wie, czemu, czy nie wie.
Tu Marta poczęła opowiadać wszystko, co wiedziała.
— Przedewszystkiem muszę panience powiedzieć, że pani Medlock zakazała mówić o tem. Tutaj jest wiele ważnych spraw, o których mówić nie wolno. Taki jest rozkaz jaśnie pana. Jego troski nic nie obchodzą służby — nie wolno