chodziła z domu. Bajki, które jej opowiadała Ayah w Indjach, różne były zupełnie od opowieści Marty o chacie wśród stepu i o czternaściorgu ludziach, którzy mieszkali w maleńkich czterech izdebkach i nigdy dosyć do jedzenia nie mieli. Dzieci skakały jak gromadka dzikich, poczciwych kózek. Mary czuła najwięcej sympatji do matki i do Dicka. Wszystko to, co Marta opowiadała o «matce», było jakieś miłe i poczciwe.
— Jabym się też chętnie pobawiła z młodym liskiem albo wroną — rzekła Mary. — Ale nic nie mam!
Marta spojrzała z ogromnem zdziwieniem.
— Umie panienka robić pończochę? — spytała.
— Nie — odparła Mary.
— A szyć?
— Nie.
— No, a czytać?
— Umiem.
— To czemuż sobie panienka nie poczyta, albo się nie pouczy trochę? Panienka już duża, powinnaby się uczyć!
— Kiedy bo widzisz, nie mam książek — odparła Mary. — Te, które miałam, pozostały tam, w Indjach.
— O, to szkoda! — rzekła Marta. — Dobrzeby było, gdyby pani Medlock pozwoliła panience pójść do bibljoteki. Tam dopiero moc książek!
Mary nie zapytała, gdzie się znajduje bibljoteka, bowiem nasunęła jej się myśl nowa. Postanowiła sobie sama pójść ją znaleźć. Mniejsza o panią Medlock! Toż siedziała ona ciągle nadole, w swoim wygodnie urządzonym saloniku. W tym dziwnym domu rzadko się kogoś widziało. Wogóle widywało się tylko służbę, która, pod nieobecność pana, żyła jak u Pana Boga za piecem; pomieszczeniem ich była ogromna kuchnia z błyszczącemi rondlami i równie olbrzymia sala, gdzie jadali pięć razy dziennie bardzo obficie, a baraszkowali wesoło, gdy pani Medlock nie było.
Strona:PL Frances Hodgson Burnett - Tajemniczy ogród.djvu/058
Ta strona została uwierzytelniona.