to już panienka stepy polubi. A niech tylko panienka poczeka, aż zakwitnie janowiec i żarnowiec żółty, a wrzosy czerwone, a niechno motylki zaczną latać, a pszczółki brzęczeć, a skowronki śpiewać! To panienka o wschodzie słońca będzie chciała w step polecieć i dzień cały po nim biegać, jak Dick!
— A czy będę mogła tam pójść? — spytała Mary smutno, patrząc przez okno na daleki błękit. Było to dla niej nowe, potężne, przedziwne i tak niebiańsko błękitne!
— Bo ja wiem? — odparła Marta. — Panienka nigdy nie wprawiała się w chodzenie, odkąd panienka żyje, tak mi się coś zdaje. Nie uszłaby panienka pięciu mil angielskich. Bo pięć mil jest stąd do naszej chatki!
— Chciałabym bardzo widzieć wasz dom.
Marta ze zdziwieniem i ciekawością spojrzała na nią, poczem zaczęła znów czyścić kominek. Pomyślała sobie, że ta drobna, mała twarzyczka nie wygląda wcale taka skwaszona, jak owego pierwszego ranka, kiedy tu przybyła. Była raczej podobna do małej Zuzi, gdy ta o coś bardzo prosiła.
— Poradzę się matki co do tego — rzekła. — Ona jest jedną z tych, co zawsze wiedzą, jak się do czego wziąć trzeba. Dzisiaj moja wychodna, i idę do domu. O! Jakam też rada! Pani Medlock bardzo matkę szanuje. Może będzie matka mogła z nią pomówić.
— Lubię twoją matkę — rzekła Mary[1]
— Wierzę — przyznała Marta, nie przerywając czyszczenia.
— Nigdy jej nie widziałam — dodała Mary.
— Wiem — odrzekła Marta.
Usiadła na piętach, potarła koniec nosa ręką, jakby zdziwiona na chwilę, poczem dodała stanowczo:
— Tak, matka jest dobra, pracowita, wesoła i porządna, że nie można jej nie lubić czy ją się zna, czy nie. Jak
- ↑ Błąd w druku; brak kropki.