Strona:PL Frances Hodgson Burnett - Tajemniczy ogród.djvu/093

Ta strona została uwierzytelniona.

Mary była dziwną trochę, stanowczą osóbką, a obecnie musiała się zajmować wielu różnemi sprawami, to też pochłaniały ją one całkowicie. Pracowała, kopała, wyrywała chwasty wytrwale, i nietylko jej to nie nużyło, lecz odwrotnie, co godzina niemal pracowała z większym zapałem. Było to dla niej jakby pochłaniającą jakąś zabawą. Znalazła ona jeszcze o wiele więcej kiełków zielonych, niż się kiedykolwiek mogła spodziewać. Zdawało się, że wschodzą wszędzie, a każdego dnia znajdowała nowe, drobne, tak drobniutkie, że zaledwie widać je było nad ziemią. Było ich tak wiele, że przypomniały jej orzeczenie Marty o «pierwiosnkach, których były tysiące», o cebulkach, które się same rozmnażają i wyrastają. Te oto pozostawiono samym sobie przez lat dziesięć, i kto wie — może i one rozmnażały się w tysiące — jak owe pierwiosnki. Ciekawa była, jak też długo potrwa, zanim się okaże, że to są kwiaty. Chwilami przestawała kopać, by popatrzeć na ogród i starać się wyobrazić sobie, jakby też wyglądał, okryły tysiącem rozkwitniętego kwiecia.
Przez ten tydzień słoneczny Mary zaprzyjaźniła się ze starym ogrodnikiem. Kilka razy niespodziewanie stawała przy nim, jakby z pod ziemi wyrosła. A naprawdę to było tak, że dziewczynka lękała się, by nie zabrał swej łopaty i grabi i nie odszedł — skradała się więc ku niemu cichuteńko. Lecz Ben Weatherstaff nie traktował jej tak, jak wpierw. Być może nawet, iż w głębi duszy pochlebiało mu to, że dziewczyneczka szukała widocznie jego towarzystwa. Przytem i Mary była teraz o wiele grzeczniejsza. Stary Ben nie wiedział wcale, że, kiedy pierwszy raz zagadała do niego, uczyniła to tak, jak zwykła była odzywać się do służby hinduskiej, nie wiedząc o tem, że stary, niezależny człowiek nie umiał bić pokłonów i nie przywykł był do tego, by mu rozkazywano.
— Panienka to zupełnie jak ten gil — rzekł do niej