Strona:PL Frances Hodgson Burnett - Tajemniczy ogród.djvu/099

Ta strona została uwierzytelniona.

— A jak nie mają listków i wyglądają szare i brunatne, i suche, to jak można poznać, czy żywe są czy poschnięte? — dopytywała Mary.
— Niechno panienka poczeka, aż wiosna przyjdzie, aż je deszczyk zrosi, a słońce przygrzeje, a zaraz będzie wiadomo.
— Jakim sposobem? — zawołała z zapałem Mary, zapominając o ostrożności.
— Trzeba popatrzeć na pędy i gałązki, a jeśli są na nich takie brunatne zgrubienia tu i ówdzie, wtedy niech panienka uważa, co się stanie po deszczu. — Umilkł nagle i w rozjaśnioną twarz jej spojrzał. — Co panienkę tak nagle zaczęły obchodzić róże? — spytał.
Mary poczuła, że się rumieni, i lękała się odpowiedzieć.
— Ja... ja się chciałam bawić — że niby to mam własny ogród — wyjąkała. — Ja nie mam tu nic do roboty. Nie mam nic i nikogo do zabawy.
— Tak — wolno odparł Ben Weatherstaff, patrząc na nią — to prawda. Nic panienka nie ma.
Powiedział to tak jakoś dziwnie, że Mary miała uczucie, że mu się jej trochę żal zrobiło. Ona sama nigdy siebie nie żałowała: bywała tylko znudzona i zła, bo nie lubiła nikogo i nic. Lecz teraz począł się świat jakoby zmieniać dla niej i stawać się piękniejszym. Jeśli nikt się o jej odkryciu nie dowie, będzie mogła w tajemniczym ogrodzie zawsze, zawsze przebywać.
Pozostała z ogrodnikiem jeszcze czas pewien i zadawała mu pytania bez końca. Odpowiadał jej na wszystkie, na swój dziwny, mrukliwy sposób, lecz wcale nie wydawał się nachmurzony, nie zabierał łopaty i nie odchodził. Gdy Mary już zamierzała się oddalić, powiedział coś o różach, i to jej przypomniało owe opuszczone, które tak lubił.
— A teraz czy zaglądacie czasem do tych róż? — zagadnęła.