Na pniu drzewa, o które był oparty, siedziała przyczepiona wiewiórka, patrząc na chłopca, z za krzaków zaś szyję wyciągał i nasłuchiwał bażant, a tuż przy nim siedziały dwa króliki, ruszając różowemi noskami — i zdawało się, wszystko to zbliżało się coraz więcej, by słuchać łagodnych tonów fujarki.
Ujrzawszy Mary, chłopczyk wyciągnął rękę i odezwał się głosem tak cichym, jak jego granie:
— Nie trzeba się ruszać, bo pouciekają.
Mary stała nieruchoma. Przestał grać i począł wstawać z ziemi. Robił to tak wolno, że ledwo można było spostrzec, że się z miejsca porusza, lecz wreszcie wyprostował się, a wtedy wiewiórka drapnęła na gałęzie, bażant cofnął się za krzewy, a króliki poczęły oddalać się w podskokach, lecz wcale nie zdawały się przestraszone.
— Jestem Dick — rzekł chłopczyk. — Wiem, że to panna Mary.
Mary uprzytomniła sobie teraz, iż odrazu wiedziała, że to musi być Dick, nie kto inny. Kto drugi bowiem potrafiłby czarować króliki i bażanty, jak Hindusi czarują żółwie? Chłopiec miał szerokie, czerwone, mocno wykrojone usta, których uśmiech całą twarz opromieniał.
— Takem powolutku wstawał — tłumaczył — bo jak tylko nagle się poruszyć, to się przestraszą. Człowiek musi się delikatnie ruszać i pocichutku mówić, kiedy ze zwierzątkami ma do czynienia.
Nie mówił on do niej, jak do obcej, lecz tak, jakby się znali oddawna. Mary pojęcia nie miała, jacy są chłopcy, więc odpowiadała trochę sztywno i czuła się trochę onieśmielona.
— Czy otrzymałeś list Marty? — spytała.
Skinął twierdząco rudą, falistą czupryną.
— Dlategom tu przyszedł.
Strona:PL Frances Hodgson Burnett - Tajemniczy ogród.djvu/101
Ta strona została uwierzytelniona.