Strona:PL Frances Hodgson Burnett - Tajemniczy ogród.djvu/103

Ta strona została uwierzytelniona.

— Czy on nas naprawdę woła? — spytała.
— Tak! — rzekł Dick, jakgdyby to była rzecz całkiem naturalna — woła kogoś, kogo lubi. To tak samo, jakby mówił: «Tutaj jestem. Proszę na mnie spojrzeć. Mam ochotę pogawędzić». Ale oto jest tu w krzaku. Czyj on jest?
— Gil jest Bena Weatherstaff, ale zdaje mi się, że i mnie już trochę zna — odrzekła Mary.
— Oj! dobrze on panienkę zna — rzekł Dick przyciszonym swym głosem. — I lubi panienkę. On mi zaraz wszystko opowie.
Podsunął się zupełnie blisko do krzaka swym łagodnym ruchem, który Mary zauważyła uprzednio, a potem wydał dźwięk zupełnie podobny do ćwierkania gila. Gil słuchał kilka sekund uważnie, a potem zaćwierkał, jakby odpowiadał na pytanie.
— On wielki przyjaciel panienki — zachichotał Dick.
— Tak myślisz? — skwapliwie zawołała. Mary. Takby pragnęła wiedzieć. — Myślisz, że mnie naprawdę lubi?
— Nie podleciałby tak blisko, gdyby panienki nie lubił — odparł Dick. — Ptaki nie są łatwe w doborze przyjaciół, a taki gil to potrafi człowieka sponiewierać gorzej, niż człowiek. Niech panienka popatrzy, jak się to teraz do niej wdzięczy: «Czy to panienka nie widzi, jaki ze mnie ładny chłopiec?»
I zdawało się, że naprawdę tak jest. Tak się mizdrzył, skacząc na krzaku, a ćwierkał, a główkę przechylał.
— Czy rozumiesz mowę ptaków? — spytała Mary.
Dick rozjaśnił twarz, szeroko się roześmiał, że tylko czerwone usta jego było widać, i ręką czuprynę potarł.
— Myślę, że rozumiem, i one też myślą, że rozumiem — odparł. — Tak dawno z niemi na stepie żyję. Takem się na nie napatrzył, jak się z jajka wykluwały i wypierzały, i uczyły latać, i zaczynały śpiewać, że mi się czasem zdaje, żem i ja